* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

czwartek, 30 czerwca 2016

Kiera Cass: Korona

Jaguar, Warszawa 2016.

Decyzje

Eadlyn coraz bardziej się usamodzielnia. Córka Ami, kiedyś niepokornej kandydatki na królową, musi zadbać o losy Illei. Trwają już jej Eliminacje- dziewczyna może znaleźć ukochanego pośród chłopców, którzy przybyli do pałacu. Każdy z nich jest na swój sposób wartościowy: jeden postanawia robić dla księżniczki coś każdego dnia, inny potrafi ją rozśmieszyć, jeszcze inny od dawna jest przyjacielem i nie musi nawet zapewniać o swoim przywiązaniu. Eadlyn wie, że zamążpójście rozwiąże kilka politycznych problemów i ociepli wizerunek przyszłej królowej w niezbyt przychylnych mediach. Pytanie tylko, ile jest w stanie poświęcić dla kraju. „Korona” wprowadza odbiorczynie w wielkie zmiany. Po nieoczekiwanym wyjeździe i ślubie brata, dziewczyna musi zmierzyć się z poważnymi kłopotami zdrowotnymi matki. Na moment przejmuje nawet rządy, żeby ulżyć rodzicom. A kandydaci do jej ręki czekają…

Kiera Cass „Koroną” potwierdza swoją wysoką pozycję na rynku literatury rozrywkowej. Trochę więcej tu niż w poprzednich tomach cyklu całostronicowych przemów – ale to dla bohaterki wyzwanie i szansa na pozyskanie przychylności poddanych. Jak zwykle bowiem u Cass, w polityce wrze. To sytuacja na arenie międzynarodowej zmusza bohaterkę do podejmowania radykalnych działań. Gdzieś w tle pobrzmiewają tony, które oburzyłyby feministki, ale dla autorki walka nie rozgrywa się o miejsce kobiety i szacunek dla niej – a o prawo do wyborów dyktowanych sercem.

Pozwala też Cass poznać lepiej kandydatów, którzy pozostali w Eliminacjach, a do tej pory przebywali raczej w cieniu. Sama Eadlyn ma wyrzutu sumienia, że tak zaniedbuje chłopców, którzy przecież są bardzo wartościowi, gdy tylko pozwoli się im to udowodnić. Spotyka się więc z nimi, ale już nie na wymuszanych i zgodnych z pałacową etykietą randkach. Zmienia formę spotkań na bardziej współczesną, bez rozpaczliwego szukania porywów serca. I wtedy wreszcie może poznać prawdziwą miłość. Bo także o tym jest „Korona”. Eadlyn, nieczuła, wymagająca i niedojrzała emocjonalnie, szuka odpowiedzi na pytanie, jak poznać, że uczucie będzie trwałe. Naiwnie dziwi ją wieść, że rodzice nie zawsze żyli w doskonałej harmonii, myśli, że małżeństwo można podporządkować regułom i dobru kraju. Eadlyn stawia pytania właściwe nastolatkom, które nie chcą impulsywnie decydować o przyszłości. Taka lektura zaprocentuje.

A skoro bohaterka otwiera się na płeć przeciwną, Kiera Cass ma do dyspozycji cały zestaw tematów intrygujących zwłaszcza nastoletnie czytelniczki – i zestaw ważnych przeżyć. Komplikuje sercowe doznania, wprowadzając nowe znajomości – to sprawia, że wciąż może utrzymywać wagę odbiorczyń. Widać w „Koronie” umiejętne wyważanie proporcji między tematami obyczajowymi i społeczno-politycznymi. Autorka dba też o to, żeby nie powielać rozwiązań z dawnych Eliminacji, chociaż scenariusz dla Eadlyn ma być taki, jak w przypadku jej ojca. „Korona” to również popis szczerości, kiedy dziewczyna dojrzeje do tego, by poznać i zaakceptować prawdę, otrzymuje coraz więcej informacji o drodze rodziców do szczęścia. To sprzężenie zwrotne bardzo tu pasuje, napędza opowieść i mimo rozwoju akcji sprawia, że za Illeą czytelniczki będą tęsknić. Kiera Cass pokazała odbiorczyniom, jak może wyglądać obyczajowa warstwa w fikcyjnej opowieści – jej pomysły są oryginalne i odważne, a przywiązanie do bohaterów zapewnia silne przeżycia. W „Koronie” Cass popisuje się wyczuciem, subtelnością i klimatem narracji. Pisze w sposób melodyjny i baśniowy, co również wpływa na efekt. Kiera Cass zestawia magię stworzonej przez siebie krainy z dzisiejszymi rozrywkami obecnymi w mediach. Seria ma swoje wierne fanki – także poza grupą docelową – ale też w pełni na to zasługuje. Nieprzypadkowo do początkowej trylogii doszły kolejne części – od Illei trudno się oderwać.

środa, 29 czerwca 2016

Emilia Kiereś: Haczyk

Akapit Press, Łódź 2016.

Zakrzywienie czasoprzestrzeni

Emilia Kiereś pisze baśnie, które dla niepoznaki zakorzenione są w realistycznej scenerii. Lubi uciekać w opowieściach poza znany świat, oddawać prawdziwe cechy czasów, miejsc i obyczajów nie dla odmalowywania codzienności, a dla stworzenia kontrastu z wizją absolutu. W „Haczyku” jeszcze raz przenosi się do dni przed wybuchem drugiej wojny światowej. Hubert, młody i sympatyczny chłopak otrzyma tu niespodziewanie moc, której pozazdroszczą mu literaccy bohaterowie z wielu powieści. Wszystkiemu winne mojry: jedna z nich roni (zakazaną) łzę nad ludzkim losem. Łza spada na ziemię i zamienia się w turkusowe szkiełko, umożliwiające zaglądanie w przeszłość i w przyszłość. To potężny dar. W 2012 roku Karol i Weronika odkrywają w domu walizkę z aparatem fotograficznym i starymi zdjęciami, na których coś się nie zgadza. Chcą rozwiązać zagadkę z przeszłości.

Emilia Kiereś sięga po motywy z dawnych przygodówek. Jest tu dziwny samochód, pojawiający się zawsze o tej samej porze i bez wyraźnego dla dzieci celu. Są wskazówki stopniowo nasuwające się bohaterom: zdjęcia w książce z biblioteki, klisza z aparatu. Jest szereg wiadomości nieco już dziś zapomnianych: Karol lubi fotografować starym aparatem, podzieli się wiedzą o wywoływaniu zdjęć – to dla dzieci przyzwyczajonych do cyfrówek ciekawostka. Autorka nawiązuje też do nie zawsze łatwych sytuacji rodzinnych: trzynastoletni Karol stracił niedawno ojca i wciąż do końca nie uporał się z tym wydarzeniem. Kilkadziesiąt lat wcześniej Hubert zamartwia się o chorą na serce mamę. Nie są to zjawiska, z którymi dzieci powinny się mierzyć – Kiereś tworzy z nich tło akcji, ale i tak w najważniejszym momencie bohaterowie muszą liczyć tylko na własne siły i umiejętności.

Bardzo ładnie dawkuje autorka napięcie. Każe zaginać czasoprzestrzeń i doprowadza do paradoksów nie po to, by przestawiać się na filozoficzne dywagacje, ale żeby wzbudzić jak najsilniejsze emocje. Operuje grozą i strachem w takich proporcjach, że chce się czytać dalej i dowiedzieć się, jakie będzie rozwiązanie. Portretuje mojry przy pracy, żeby zasugerować baśniowość, ale i kwestię przeznaczenia. W pewnym sensie zamienia fabułę w pokaz zasad konstruowania powieści i życia. Mojry zamieniają się w autorki, które decydują o losach postaci. Emilia Kiereś wszystko to nasyca niepowtarzalną atmosferą – właściwie nie wiadomo, co przyciąga do tomiku bardziej: czy wizja wpływania na bohaterów, czy – ich codzienność. Bo autorka także narrację i pozornie obojętne opisy dopasowuje do czasów. Przeskakuje między sierpniem 1939 roku i lipcem 2012, więc można stosunkowo łatwo wychwycić subtelne różnice. Kiereś specjalizuje się w melodyjnej narracji, czasami ważniejszej niż same opisywane wydarzenia. Dba o to, żeby słowa pasowały do scenerii, współtworzy nimi – a dokładniej: ich brzmieniami – przestrzeń działania. Rzadko kiedy transparentna przecież narracja staje się jednocześnie tak bardzo namacalna.

„Haczyk” to powieść tajemnicza i odwołująca się do odwiecznego ludzkiego pragnienia poznawania przyszłości. Emilia Kiereś imponuje w niej zabawami z czasem, chociaż na przykład detektywistyczne posunięcia młodych bohaterów wychodzą jej słabiej – ze względu na stopniowe podsuwanie kolejnych „przypadków”, składników szyfru. Ta książka nie jest zbyt długa – ani przesadnie rozbudowana mimo trzypoziomowej akcji – a jednak zrobi silne wrażenie na czytelnikach. Kiereś nikogo nie naśladuje, chce znaleźć własne sposoby na opowiedzenie atrakcyjnych historii. Nie prowokuje, za to szuka inteligentnych i wrażliwych odbiorców, którym powierza najtrudniejsze sprawy.

wtorek, 28 czerwca 2016

Zofia Stanecka: Samo dzielny wstaje sam

Egmont, Warszawa 2016.

Pobudka

Szkoda, że Zofia Stanecka nie doprowadziła tej akurat opowiastki do logicznego finału, bo Samo dał naprawdę wielki popis i aż chciałoby się zobaczyć miny rodziców rejestrujących poranną katastrofę. Inna rzecz, że tego akurat zrobić nie mogła, ze względu na małych odbiorców – w końcu to dla nich książeczka, to nic, że zawiera też porady i wskazówki dla dorosłych. Dzieci zechcą brać przykład z małego bohatera – lub pośmieją się z jego doświadczeń bez konsekwencji. Tymczasem Stanecka nawiązuje do motywu, który w literaturze dla najmłodszych powraca jak refren – i który zawsze musi być realizowany w podobny sposób.

Samo to kilkulatek, który charakteryzuje się wysokim stopniem usamodzielnienia. Wszystko chce robić po swojemu i bez pomocy rodziców – ale żeby zasłużyć na ich pochwały. Ma własne zdanie i rzadko daje się przekonać do jego zmiany. W tomiku „Samo dzielny wstaje sam” autorka pokazuje więc, do czego doprowadza samodzielność kilkulatka w zakresie witania nowego dnia. Samo sam się ubiera, sam korzysta z nocnika (i wyciera podłogę naokoło, bo tata uczy go, że kiedy mężczyzna napryska, musi po sobie sprzątnąć), przygotowuje sobie śniadanie, myje zęby… a w tym czasie rodzice jeszcze smacznie śpią. Brzmi jak piękny sen – owszem, tylko że w wykonaniu małego dziecka każda czynność skutkuje nieprzewidzianym i ogromnym bałaganem. Samo stawia pełny nocnik na łóżku rodziców, żeby od razu po przebudzeniu się mogli chłopca pochwalić. Rozlewa mleko, zakłada koszulkę odwrotnie, w zasadzie każdy kolejny jego pomysł, chociaż uzasadniony i logiczny, prowadzi do zwiększenia bałaganu – i do licznych błędów. Samo nie dostrzega, że efekty jego działań rozmijają się z zamierzeniami, więc może popadać w coraz większą dumę. Gdyby został skrytykowany, zniechęciłby się do samodzielności – a tylko praktyka sprawi, że zacznie realizować swoje założenia bez wpadek.

Zofia Stanecka pokazuje rodzicom zmagania małego Samo z rzeczywistością i niespodzianki, których dziecko nie przewidziało. W majtkach mylą się otwory (zresztą trudno myśleć, w którą dziurę włożyć nogi, jeśli traci się przy tym równowagę!), karton mleka jest za ciężki, a plasterki do naprawienia bolącej pupy nie działają tak, jak powinny. Samo bierze sobie do serca komunikaty rodziców (na przykład że nie biega się na golasa czy – że trzeba po sobie sprzątać), ale jeszcze nie potrafi do końca na nie reagować tak, jak by sobie tego dorośli życzyli. Stara się jednak – i te starania trzeba doceniać.

Jako bohater tomiku, Samo daje odbiorcom dobry przykład i jednoznacznie pokazuje, że samodzielność jest fajną przygodą. Chłopiec nie musi czekać, aż rodzice się obudzą, może działać, skoro rozpiera go energia. Udowadnia, że jest już duży i nie musi być obsługiwany przez mamę i tatę, a do tego ma swobodę działania i to kusząca perspektywa. Samo przekazuje kilka rodzicielskich napomnień na marginesie swoich przygotowań – bardziej inspiruje natomiast jego duma z już wykonanych zadań. Każde dziecko będzie chciało samo się ubierać, samo jeść i samo korzystać z nocnika, całkiem jak Samo. Do tego mały bohater daje przecież prawo do niepowodzeń – nie wszystko od razu się udaje, ale to żaden powód do zmartwień. Na razie dziecko robi coś najlepiej jak potrafi – więc nie przejmuje się problemami. Z postawy Samo przykład powinni brać nawet dorośli. Tym tomikiem Zofia Stanecka objaśnia kolejne zachowania trzylatka – pokazuje rodzicom, co ich pociecha powinna już umieć (i w jakim zakresie), tłumaczy, jak można wykorzystać jej pęd do samodzielności i pracy. Samo całkiem sensownie myśli, chociaż jeszcze nie potrafi się dobrze wysłowić. Autorka tworzy przekonujący obraz dziecka z perspektywy, o której dorośli zdążyli dawno zapomnieć – pokazuje, jak to jest, gdy maluch próbuje dorównać mamie i tacie w codziennych wyzwaniach. Proponuje historyjkę krótką i wesołą, a do tego dobrą do wspólnego czytania oraz poszerzania umiejętności dzieci. Samo łatwo się nie poddaje, będzie więc dobrym nauczycielem dla rówieśników.

Sonia Bohosiewicz - koncert inauguracyjny dziesiątego sezonu Chorzowskiego Teatru Ogrodowego

Chorzowski Teatr Ogrodowy sezon dziesiąty 2016 rok, czyli na trzech scenach sztuka

KONCERT INAUGURACYJNY
15 lipca, godz. 19:00
w Chorzowskim Centrum Kultury
10 sekretów Marilyn Monroe
Sonia Bohosiewicz
oraz big-band pod dyrekcją Wiesława Pieregorólki

Sonia Bohosiewicz nie zamierza udawać Marilyn Monroe. Z fascynacji gwiazdą i miłości do śpiewania powstał jednak niezwykły koncert, recital, jakiego dotąd nie było. Sonia hipnotyzuje głosem, a jej występ to nie tylko okazja do przyjrzenia się biografii Monroe, ale i spotkanie dwóch wielkich osobowości. Uwodzicielska. Tajemnicza. Czarująca. Liryczna. Komediowa. Bohosiewicz czy Monroe?
A przecież Sonia nie pojawi się na scenie sama... Big-band pod dyrekcją Wiesława Pieregorólki zapewni niezapomnianą oprawę muzyczną.
Wydarzenie inaugurujące dziesiąty sezon Chorzowskiego Teatru Ogrodowego łączy muzykę, teatr i film w najlepszym możliwym wydaniu.
Uwaga: 10 sekretów Marilyn Monroe podczas Chorzowskiego Teatru Ogrodowego będzie mieć swoją śląską premierę!

fot. M. Makowski

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Nikola Kucharska: Koci blok rysunkowy. Rysowanki, kolorowanki, łamigłówki

Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Miauczące zagadki

Maciek, którego mali odbiorcy poznali dzięki historii „Opowiem ci, mamo… co robią koty” wraca razem z Gburem i Żabką w „Kocim bloku rysunkowym”, czyli zestawie zabaw dla najmłodszych. Każda nieparzysta strona to bajkowe wydarzenie, które owocuje małą katastrofą, problemem do rozwiązania lub zagadką. Zdarza się, że koty w ferworze zabaw gubią swoje cienie, ale też ścigają krety czy myszy, rozrabiają u weterynarza i na wystawie, plączą smycze, zakładają chórki, odpakowują świąteczne prezenty… Maciek cały czas przypomina, by o koty dbać. Wyrysowuje dla swojego zwierzaka drzewo genealogiczne, sprawdza, które osobniki są do siebie podobne, robi zdjęcia rozgardiaszu i prezentuje rodzinny obiad. Każda strona to nowa niespodzianka – często z twórczym wykorzystaniem dawnej dziecięcej zabawy lub łamigłówki. Połącz kropki, labirynty, porównywanki, dobieranie w pary, szukanie cienia, a nawet proste zadanie matematyczne powracają tu również jako kolorowanki (czarno-białe szkice aż się proszą o pomalowanie!). Do tego autorka dokłada twórcze zajęcia: ozdabianie choinki czy tworzenie różnych wzorów na futerkach. A czasami trzeba też wymyślić, co zgromadziło wszystkie ciekawskie koty. Rozrywek nie zabraknie, i to nie tylko kociarzom. W tych zabawach Nikola Kucharska odwołuje się do informacji ważnych dla miłośników zwierząt. Przypomina, że lepiej wziąć kota czy psa ze schroniska zamiast kupować- i krytycznie wyraża się na temat wystaw kotów. Tutaj jednak podstawowym celem jest rozrywka. Za to parzyste strony każdej rozkładówki to sporo miejsca na własne rysunki (albo ewentualne niechciane „przebitki” z poprzednich stron) – oraz drobne, jednoakapitowe ciekawostki o kotach. Tu Nikola Kucharska może przywoływać cechy różnych ras zwierząt, wyszukiwać kocich rekordzistów, odwoływać się do kotów sławnych ludzi lub tłumaczyć język ciała kotów. To pozwoli nie tylko lepiej rozumieć pupila, ale przekona też dzieci, że zwierzęta to nie zabawki. Autorka wychowuje małych kociarzy przy okazji licznych proponowanych im rozrywek.

„Koci blok rysunkowy” uzupełnia serię łamigłówek i jest pochodną od kartonowego cyklu („Opowiem ci,mamo…”). Nikola Kucharska świetnie wpisuje się w oba cykle, a przez to, że pokazała wcześniej konkretnych bohaterów (koty z określonymi jasno charakterami), teraz może rozbudowywać ich przygody. Takie ma się zresztą wrażenie przy śledzeniu poleceń z „Kociego bloku rysunkowego”. Zadania wpisywane są tu w obyczajowość kocich postaci i stanowią jakby wyimki z ich codzienności. Dzięki temu mali odbiorcy wciąż uczestniczą w doświadczeniach ciekawych bohaterów a Nikola Kucharska zgrabnie nawiązuje do „Co robią koty”.

„Koci blok rysunkowy” ma zatem sporo zadań i funkcji. Ładnie zestawia edukację z rozrywką – ale największym atutem stanie się tu po prostu temat: część dzieci zwyczajnie nie oprze się kocim wyzwaniom. Ważne, że kartki z bloku można traktować jak pojedyncze obrazki do powieszenia na ścianie w pokoju – a tomik, jak wszystkie bloki rysunkowe w Naszej Księgarni, wyposażony jest w grubą tekturę – służącą za podkładkę. „Koci blok rysunkowy” Nikoli Kucharskiej to również próbka ilustratorskich możliwości autorki, wyzwanie dla kolorujących – spodoba się pod tym względem nawet dorosłym fanom kolorowanek, obowiązkowo kociarzy. Tu każde zwierzę jest inne, każde ma ciekawy wyraz pyszczka. Autorka zamiast realizmu proponuje bajkowość i karykatury zwierząt (unika tak przesłodzenia), ważny jest dla niej humor poza sytuacjami z łamigłówek. Tak zachęca najmłodszych do pracy, tak związuje ich ze swoimi publikacjami. Przy okazji też napomyka o Bobie – kocie, który zmienił życie wybranego przez siebie człowieka i stał się gwiazdą internetu, a potem i bohaterem wspomnieniowych tomów (także wydawanych przez Naszą Księgarnię). Widać zatem dobrze, że to publikacja tworzona z prawdziwą pasją – z uwielbieniem dla kotów. Trudno się zresztą Nikoli Kucharskiej dziwić. „Koci blok rysunkowy” to pozycja obowiązkowa w każdym pokoiku malucha, o czym bez trudu można się przekonać.

Emma Moss: Dziewczyny vlogują. Lucy Loczek i katastrofa w Internecie, czyli jak zostałam gwiazdą YouTube'a

Znak, Kraków 2016.

Filmiki

W pewnym sensie ta poppowieść jest znakiem czasów, sygnałem przemian, które nie dla wszystkich dorosłych byłyby oczywiste i zrozumiałe. Czytelnikom powyżej docelowej grupy wiekowej (a tomik kierowany jest do młodszych nastolatek) będzie ciężko pojąć fascynację vlogami. Emma Moss upatruje w tym jednak recepty na przyjaźń, akceptację i popularność, kłopoty z jąkaniem się, a nawet na problemy finansowe rodziców. Na wszystkie zmartwienia pomaga prowadzenie vloga, czyli internetowego dziennika w formie filmików.

Lucy wcale nie zamierza być vlogerką, chociaż gorąco namawia ją do tego pozostawiana w Stanach przyjaciółka. Dziewczyna przeprowadza się z rodzicami do Anglii i szybo staje się ofiarą szkolnej piękności. Filmik z jej wypadku (Lucy przewraca się na korytarzu i plami spódnicę) trafia do internetu niemal natychmiast. A kiedy bohaterka jest zdenerwowana – zaczyna się jąkać. To również nie zapewni jej uznania rówieśników. Zrozpaczona nastolatka sięga po kamerkę, żeby oderwać myśli od szeregu porażek w nowym miejscu. A że w pobliżu jest kilka życzliwych jej koleżanek – Lucy daje się wciągnąć w przygotowywanie vloga. Przed kamerą już się nie jąka – a do tego może sama decydować, jak zostanie przedstawiona. Kanał z jej filmikami zdobywa wielu subskrybentów, co wyzwala dalsze działania. Dziewczyny miło spędzają czas i szukają tematów do kolejnych vlogów. Emma Moss przedsawia dzień z życia Lucy – z odwołaniem do smsowych czy mailowych rozmów – oraz „zapis” z vloga (z cięciami, najazdami kamery i wyciemnieniami – w wersji książkowej wzbogacony o zdjęcia). Po vlogu przedstawia też liczbę fanów i wybrane, nie tylko pozytywne, komentarze. Tak czytelniczki razem z bohaterką będą mogły cieszyć się reakcjami.

Kamera daje szansę na autoprezentację. Dziewczyny doskonale się bawią przy filmikach – nie przeszkadza im ani obecność natrętnej młodszej siostry, ani „konkurencyjny” zespół Żartowników. Prezentują to, co dla nich ważne, organizują proste „wyzwania” i zapraszają do swojej codzienności. Jedna chwali się zakupami, inna przedstawia uratowanego jeża, kolejna zaprasza do zdobienia babeczek lukrem. Przebierają się, wygłupiają, śpiewają, podają pomysły na kostiumy halloweenowe – niby nic, ale odbiorcom najwyraźniej taka przeciętność się podoba. Lucy zyskuje bratnie dusze, a stałe występy przed kamerami podbudowują jej pewność siebie: nawet jąkanie można w ten sposób ograniczyć. Obok vlogowania rozgrywa się wiele życiowych spraw. Dziewczynie podoba się jeden z nastolatków z miejskiej farmy (który nie przepada za vlogami!),bierze udział w castingu do musicalu, chce pomóc rodzicom, a do tego stale musi znosić przykrości ze strony szkolnej gwiazdy. Ładnie Emma Moss rozrysowuje rodzącą się przyjaźń bohaterek, nie zapomina o starych znajomościach i pokazuje, jak wybrnąć z niemiłych sytuacji. Nie chodzi tu wcale o reklamę vlogowania – a o pokazanie międzyludzkich mechanizmów i podsunięcie sposobów na ocalenie przyjaźni.

Jeśli jednak znajdą się czytelniczki, które chciałyby iść w ślady bohaterek i założyć własne vlogi, autorka przygotowuje dla nich szereg rad i wskazówek. Przypomina między innymi o kwestiach bezpieczeństwa i o doborze treści, o zwiększeniu szansy na popularność kanału i o intrygowaniu odbiorców. Umożliwia kontynuowanie powieściowej zabawy, chociaż efekty wcale nie muszą być tak spektakularne jak tutaj. Ten tomik nastawiony jest na zabawę skrywającą pedagogiczne wskazówki. Jest lekki, napisany prostym językiem i wolny od wszelkich wyczynów, przynajmniej w sferze tworzenia vlogowych filmików. Trafi do młodszych nastolatek również ze względu na tematykę – ale i przez charakterystyki postaci. Lucy i jej przyjaciółki to dziewczyny budzące dużą sympatię, łatwo więc przekonają do siebie odbiorczynie.

niedziela, 26 czerwca 2016

Tomasz Minkiewicz: Mapa przyszłości

Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Zaginione przedmioty

To prawdziwy problem. Albek i Brysia mieli przygotować na lekcję eksperyment. Niestety, udało im się. W wyniku eksperymentu otworzyli portal do przyszłości, a ten portal… wessał część dzieciaków (właściwie to wessał wszystkie, tylko zależy, od której strony otworzy się książkę), nauczycielkę i cały zestaw mało ważnych przedmiotów, które teraz trzeba odszukać. Przedmioty bywają zabawne (sztuczna złota rybka lub emiter fal grubych) lub normalne (plecak i krzesła). Do tego znaleźć trzeba kosmitów (albo części ich statku) czy maleńką piłkę bassebalową. Po dotarciu do końca książki zabawa zacznie się od początku. Ale Tomasz Minkiewicz prawie rezygnuje z klasycznych wyszukiwanek, czyli z wielkoformatowych obrazków. Prawie. Bo tworzy jedną wielką dwustronną mapę dla dzieci. „Mapa przyszłości” to książka, którą da się rozłożyć, by uzyskać jeden długi rysunek. Można ją też oglądać klasycznie, przewracając strony (bo każda tradycyjna rozkładówka to przecież zestaw przedmiotów do odnalezienia). Wszystko zależy od tego, ile miejsca mają najmłodsi na zabawę. Oczywiście po rozłożeniu książki więcej maluchów może z niej korzystać jednocześnie, sprawdzając, komu szybciej uda się wykonać zadania.

Na „Mapie przyszłości” znajdują się znane ludzkości budowle i gmachy, ale też futurystyczne miejsca, dziwne figury, niezwykłe istoty, parki rozrywki czy ozdoby. Rzeczywiste budynki autor zestawia z gigantycznymi zabawkami – a następnie oddala wszystko od odbiorców tak, że rysunki stają się zbiorem maleńkich figurek. To ostatni moment w miniaturyzowaniu: o krok dalej nie byłoby już widać mimiki dzieci. Przedziwne kształty, nietypowe architektoniczne rozwiązania, miejsca i bohaterowie to treść kolejnych kart. Nie ma tu centralnych punktów rysunków, tematów, które bardziej niż inne rzucają się w oczy. Dzieci czeka mrówcza praca związana z tropieniem zaginionych (maleńkich) uczniów i przedmiotów. Przy okazji będą odkrywać treści zakodowane przez autora – niezwykłe opowieści poukrywane w obrazkach. Tu narracja, nawet najbardziej fantastyczna, prowadzić się będzie sama i bez przeszkód – Tomasz Minkiewicz porozumie się z małymi odbiorcami dzięki wyobraźni i zanurzeniu się w oryginalnej przestrzeni. Wie ten autor, jak przyciągnąć dzieci: w takich miejscach każdy malec chciałby się znaleźć, choćby z uwagi na wyłaniające się z różnych miejsc znane mu zabawki. Minkiewicz próbuje zainteresować tez kulturą: jeśli dziecku w oglądaniu mapy towarzyszy rodzic, może opowiedzieć o dostrzeżonych „prawdziwych” budowlach – to jeszcze bardziej ucieszy odbiorców.

Chociaż tomik i opowieść toczy się właściwie bez słów, autor uruchamia pokłady komizmu – między innymi we wprowadzeniu do poszukiwań. Tak przygotowana zachęta bawi i dobrze uzasadnia cały wysiłek. Dorosłych ucieszy zapewne fakt rozrysowania na małej łódce zespołu redakcyjnego. Poza tym Tomasz Minkiewicz zaprasza do samodzielnego wymyślania miejsc z mapy przyszłości – tym samym pozwala na kontynuowanie zabawy już po znalezieniu wszystkich zaginionych. „Mapa przyszłości” to nowe spojrzenie na picture booki z zadaniami logicznymi. Dzieci i rodzice mogą wykorzystać tę książeczkę do doskonalenia sztuki narracji, lub do ćwiczenia spostrzegawczości. Minkiewicz podsuwa wszystkim sposób na zabicie nudy i na kreatywne spędzanie czasu. Dzieci zachęci dodatkowo nieklasyczny sposób otwierania mapy. To wszystko drobiazgi, które składają się na bardzo pozytywne wrażenie – książka nadaje się do wspólnej zabawy, wyzwań i konkursów. Tomasz Minkiewicz znalazł swoją metodę dotarcia do najmłodszych.

Rascal: Przed twoim urodzeniem

Czerwony Konik, Kraków 2016.

Skąd

Odwieczne pytanie maluchów, skąd się biorą dzieci, zainspirowało twórców tomiku „Przed twoim urodzeniem”. Prościutka opowieść jest bardzo poetycka i piękna, mimo że utrzymana w lubianej przez dzieci konwencji wyliczanki. Rodzice stają się tu twórcami, a dziecko jest ich najlepszym dziełem. „Przed twoim urodzeniem” to narracja taty. I to narracja kierowana wprost do malucha zadającego trudne pytania, swoiste wyznanie angażujące emocjonalnie nie tylko mówiącego, ale i jego słuchacza. Ta książka podkreśla więź między rodzicem i dzieckiem, bez wielkich słów pokazuje moc miłości. To dobry sposób, żeby zapewnić najmłodszych członków rodziny o uczuciu czy więzi z nimi – bo chociaż Rascal nie zamierza nic wyjaśniać, to przecież tłumaczy wszystko.

„Przed twoim urodzeniem” to książeczka obrazkowa, tekst na każdej rozkładówce (z wyjątkiem tej najważniejszej) składa się z dwóch wersów – zapisu „wydarzeń” czy twórczo-rodzicielskich poszukiwań poprzedzających urodzenie się adresata historyjki w pierwszej linijce. To relacja z tworzenia rozmaitych ludzików z ziaren, zapałek czy piasku. Przypomina to do złudzenia proste dziecięce zabawy, malowanie czy układanie figur z dostępnych materiałów. Ale jest nietrwałe. O losach wykreowanych ludzików mówi zawsze druga linijka tekstu. Tu dorosły znów stawia się w pozycji dziecka: nie potrafi przewidzieć, jaki będzie los figurki. Nieprawdziwe ludziki są jednocześnie bardzo podatne na zniszczenia. Rascal czasem jest pragmatyczny i dosłowny – przede wszystkim w przypadkach, kiedy mali odbiorcy mogą z własnych doświadczeń potwierdzić sytuację (jeśli ludzika z piasku na plaży zabiera woda), ale bywa też, że odwołuje się do wyobraźni, ozdabiając nią normalne scenki. Tu nie boi się nawet delikatnego humoru, a to bardzo dobrze pasuje do ogólnego tonu historyjki. Kolejne próby działania – różne akty twórcze – kończą się zawsze niepowodzeniem. Ale ponieważ nie są to sprawy najważniejsze, nie budzą przygnębienia w małych odbiorcach. Zwłaszcza że prowadzą do wielkiej sprawy – stworzenia ludzika z miłości. Na pewnym etapie rozmów z dziećmi takie informacje wystarczają. Rascal poza podsunięciem odpowiedzi na ważne pytanie zapewnia też szereg propozycji zabaw, zupełnie poza przesłaniem tomiku. Sprawi, że maluchy poczują się rozumiane i doceniane. „Przed twoim urodzeniem” składa się z oczywistości bardzo ładnie – wzruszająco także dla rodziców – opracowanej.

Mandana Sadat zajmuje się stroną graficzną, ważną, bo do czynienia mamy z picture bookiem. Wybiera bardzo zabawnego ludzika, postać bez wieku. Ludzik ma okrągłą główkę, rumieńce, czerwony nos i uszy, a do tego minę i fryzurę z kilku prostych kresek. Nie ma w sobie nic pięknego i może być równie dobrze dzieckiem co dorosłym. Ludzik przenosi odbiorców do wyobraźniowego świata: porusza się w prostych przestrzeniach, towarzyszą mu zwierzęta robione z kleksów farb rozmywających się w wodzie. Często wystarczy jeden drobiazg, by tylko zasugerować odbiorcom temat albo znaczenie danego elementu. „Przed twoim urodzeniem” obywa się bez wielkich słów, tak samo jak bez dosłowności w ilustracjach. Tu pojawia się subtelny humor i stonowane kolory. Twórcy książeczki nie chcą, żeby wyglądała na typowo dziecięcą, raczej próbują trafić do odbiorców w różnym wieku. Poetyckość i odejście od infantylizmu w treści i rysunkach to wielkie atuty tej publikacji, zresztą nie pierwszej w takim stylu w Czerwonym Koniku. „Przed twoim urodzeniem” to dobra pomoc przy rozmowach z dziećmi o ważnych sprawach, ale też dowcipna realizacja istotnego zagadnienia. W tej książeczce najważniejsza jest miłość – czytelna dla wszystkich.

sobota, 25 czerwca 2016

Arkady Paweł Fiedler: Maluchem przez Afrykę

Muza SA, Warszawa 2016.

Z malucha

Można już po pierwszych stronach lektury powiedzieć, że wreszcie. Wreszcie książka podróżnicza w starym stylu – z przewagą narracji a nie zdjęć, z próbami uchwycenia atmosfery wyprawy, a nie z prostym dziennikiem podróży. Można też powiedzieć inaczej – że Arkady Paweł Fiedler czuje się zobowiązany do pisania relacji z podróży i uważa, że nie musi pracować nad warsztatem, bo umiejętność prowadzenia i przekazywania obserwacji ma w genach po dziadku. A to ryzykowna postawa, co „Maluchem przez Afrykę” nieraz obnaży.

Początkowo scenariusz jest taki, jak najczęściej u młodych podróżników (oczywiście wsparty jeszcze tradycją rodzinną): pracownik korporacji ma dosyć życia w pośpiechu i stresie, odkrywa uroki wypraw i chce coś zmienić, póki jeszcze nie jest za późno. Zaczyna spełniać marzenia i planuje podróż po Afryce. Żeby odróżnić się od innych turystów, dla których Czarny Ląd dawno przestał być niedostępny, postanawia w podróż udać się maluchem – Fiatem 126p („Maluch” funkcjonuje tu w ogóle na prawach imienia pojazdu, a nie tylko potocznego gatunkowego określenia: staje się wiernym przyjacielem i towarzyszem). Zbiera Fiedler fundusze i ekipę, bo z wyprawy ma powstać film, studiuje trasy i wyrusza. Książka „Maluchem przez Afrykę” jest zapisem osiągnięć oraz wyzwań, z jakimi autor się mierzył. Jest też innym spojrzeniem na podróżowanie.

Arkady Paweł Fiedler skupia się przede wszystkim na sobie w Afryce. Skoncentrowany jest na maluchu i na tym, jak na jego samochód reagują mieszkańcy (przyzwyczajeni już do turystów i ich dziwnych fanaberii), nie zagłębia się w kwestie życia w Afryce, jeśli nie dotyczą go bezpośrednio. W zasadzie całą Afrykę ogląda z bezpiecznego azylu, fotela swojego samochodu. Czasem odwiedza lokalne turystyczne atrakcje czy podziwia widoki, lub zapisuje się na słono płatne wycieczki, żeby umilić czas gościom w wyprawie – ale z reguły spieszy się, żeby po prostu zrealizować początkowy plan: to wygląda momentami, jakby jedną ciężką pracę zamienił na drugą, gubiąc radość i satysfakcję z podróżowania. Odpowiedzialność za ekipę i za powodzenie eskapady trochę go przytłacza.

O takiej Afryce, jaką odbiorcy znają i z klasycznych książek podróżniczych, i z powieści, Arkady Paweł Fiedler nie pisze wcale. Jego „Afryka” to wypatrywanie kamieni groźnych dla zawieszenia samochodu, wsłuchiwanie się w pracę silnika i uzupełnianie benzyny. Tam, gdzie rzeczywiście mogłoby pojawić się coś nietypowego dla czytelników, na przykład nocleg pod namiotem, tam autor kwituje temat jednym zdaniem. Z kolei silniejsze przeżycia zapewnia mu właściwie tylko nie do końca zgrana ekipa: od początku różni członkowie wyprawy wprowadzają nieprzyjemną atmosferę. Fiedler traktuje ich w tomie jak tło gwarantujące określone emocje – ale trudno, żeby odbiorcy angażowali się w konflikty, skoro właściwie nie znają ich bohaterów. Ta wyprawa jest bezpieczna: jedyne zmartwienie dla autora stanowi możliwość przerwania podróży: to nie wystarcza do wstrząśnięcia odbiorcami. A jednak Fiedler przypomina też o czymś ważnym: warto marzyć i w realizacji tych marzeń nie oglądać się na innych. Przez to, że autor rezygnuje z ukazywania Afryki „dzikiej”, zyskuje nową perspektywę, w dodatku taką, na jaką niewielu podróżników mogłoby się zdobyć. W tekście jest sobą, nawet gdyby to miało oznaczać specyficzny styl i trochę niezręczności stylistycznych. Arkady Paweł Fiedler nie przejmuje się rozkładaniem akcentów i napięć, scenariusz do jego relacji pisze samo życie. To książka inna niż modne dzisiaj podróżnicze zwierzenia: autor ani nie zajmuje się międzyludzkimi kontaktami, ani nie przeładowuje historii faktami z podręczników. Jest całkowicie skupiony na sobie i nietypowej misji, którą wymyślił. Do tego dodaje odbiorcom kilkanaście zdjęć z trasy – ale emocje zapośredniczone usiłuje przekazać w samej opowieści. Zależy mu na uruchomieniu literackości, lubi opisywać nawet błahe wydarzenia – w ten sposób można dokładniej przyjrzeć się eskapadzie, a i inaczej oceniać zalewające rynek podróżnicze produkcje.

Tomasz Samojlik: Żubr Pompik. Tropy na śniegu

Media Rodzina, Poznań 2016.

Przyroda

Tomasz Samojlik „Tropami na śniegu” rozpoczyna serię prostych i edukacyjnych historyjek o małym żubrze – żuberku Pompiku, który ma stać się bohaterem kreskówki, ale i zawojuje sercami dzieci. Bo trudno nie przekonać się do zabawnego, nieśmiałego, ale i trochę rozbrykanego zwierzęcia, które dzięki mądrym rodzicom i własnym przygodom poznaje puszczę. Pompik to żubr, który jest trochę wycofany i samotny: dość późno przyszedł na świat i czas woli spędzać z rodzicami niż z rówieśnikami. Jest też po dziecięcemu naiwny i niepewny siebie, przez co przypomina niektóre maluchy i budzi zaufanie. To ważne, bo właśnie Pompik będzie dla kilkulatków pierwszym przewodnikiem po puszczy. Sam stwierdza w pewnym momencie, że mało wie o swoim domu i musi sporo się dowiedzieć. Wciąż się dziwi, sprawdza i zadaje pytania. Na początku zatem stopień jego przyrodniczego uświadomienia przypomina postawy i wiedzę dziecka – z czasem Pompik nauczy się więcej – a razem z nim odbiorcy. A nauczą się mimochodem, podczas przyjemnej rozrywkowej lektury, Tomasz Samojlik nie należy bowiem do autorów, którzy edukację traktują z pełną powagą. Ten twórca zajmuje się komponowaniem krótkich, prostych i dość śmiesznych opowiadań, które zainteresują dzieci przez postać Pompika. Pompik to bardzo wdzięczny bohater: a to po raz pierwszy odkrywa śnieg, a to przeżywa docinki złośliwej sroki, a to – w ramach poszukiwania nowych smaków – liże żabę… Z reguły spotykają go zabawne przygody, zdarza się jednak i tak, że żubr udowodni swoją przezorność czy odwagę – odkryje w sobie cechy, których dotąd nie znał. Samojlik też nie zajmuje się przesadnie minorowymi nastrojami. Nawet jeśli Pompik czymś się przejmuje, to nigdy zbyt długo czy pesymistycznie – zawsze pojawia się szansa na udowodnienie własnej wartości. Tak i małe dzieci mogą nabierać wiary w siebie. Pompik przekonuje się, że nie wszyscy są mili i uprzejmi, ale to nie zmienia jego postawy.

Mały żubr poznaje najbliższe otoczenie. Pyta mamy, dlaczego liście zmieniają na jesień kolory i sprawdza, czy może robić zapasy na zimę jak wiewiórka. Spotyka łosia i wilczka, a także małego warchlaka, który akurat próbuje być dziki. Uczy się cierpliwego czekania na coś przyjemnego i przekonuje się, że niemożna stawiać z powrotem powalonych przez wichurę drzew. Dowiaduje się też, jak zdobywają jedzenie różne gatunki zwierząt z puszczy. Nigdy się nie nudzi, za to zawsze ma ochotę na zabawę. „Tropy na śniegu” to bardzo sympatyczny tomik. Najmłodsi mogą czerpać z niego podstawową wiedzę na tematy przyrodnicze, ale również – czystą zabawę. Tomasz Samojlik często stara się wprowadzać w świat Pompika niespodzianki lub komiczne zachowania tak, aby postać wciąż wydawała się maluchom atrakcyjna. Pompik przypomina dawne dobranocki: nie ma tu bezsensownej przemocy ani nachalnie eksponowanych morałów, autor pamięta o czytelnikach w każdym punkcie tworzenia historyjki. Kiedy żubr Pompik przygląda się otoczeniu, jego entuzjazm wydaje się zaraźliwy. Do tego Samojlik pokazuje tego bohatera w kreskówkowych grafikach, przyjemnych i kolorowych.

Przygody Pompika łączą to, co dzieci lubią: śmiech, historyjki o zwierzętach i ludzkie – znane nawet kilkulatkom – uczucia czy przeżycia. W warstwie edukacyjnej oraz bajkowej to opowieść o życiu w puszczy – ale w sferze doświadczeń – bardzo uczłowieczona relacja. Tomasz Samojlik nie tylko przedstawia ciekawostki związane z leśnymi stworzeniami i rytmem przyrody – uświadamia najmłodszym relacje społeczne i przygotowuje je do radzenia sobie z różnorodnymi wyzwaniami. Żubr Pompik jako przewodnik nabiera zatem znaczenia.

Dla odbiorców (i dorosłych, szukających dla swoich pociech mądrych, wesołych i ciekawych książeczek) atutem będzie opowiadanie historii w starym stylu. Ten autor nie eksperymentuje z gatunkiem, wybiera to, co sprawdzone i cenione w klasyce – zarówno w formie tekstu, jak i w ilustracjach. Żubr Pompik to jedna z postaci, które odkryją przed maluchami bogactwo fauny polskich lasów – znajdzie wielu fanów i przekona do długich spacerów poza miastem. A do tego zapewni zestaw historyjek do czytania przed zaśnięciem. Udało się Tomaszowi Samojlikowi zaistnieć w świadomości czytelników i wykreować intrygującą postać należącą do dziecięcego świata – i równocześnie do rzeczywistości zwierząt.

piątek, 24 czerwca 2016

Michael Miller: Internet rzeczy. Jak inteligentne telewizory, samochody, domy i miasta zmieniają świat

PWN, Warszawa 2016.

Futurologia

Futurystyczne wizje mają szanse się ziścić – chyba jeszcze nigdy ludzie nie byli tak blisko realizowania fantastycznych scenariuszy z powieści czy filmów. Dziesięć lat temu mało kto słyszał o dronach – dziś są one powszechne. Do niedawna trudno było sobie wyobrazić „inteligentne” sprzęty AGD, dzisiaj coraz częściej trafiają one do świadomości publicznej (i do co bardziej zamożnych domów). Michael Miller w tomie „Internet rzeczy. Jak inteligentne telewizory, samochody, domy i miasta zmieniają świat” przygląda się postępowi technologicznemu i próbuje wskazywać jego dobre i złe skutki dla zwykłych ludzi. Opisuje wynalazki, które jeszcze nie weszły do masowej produkcji lub są w fazie testów – ale i te, z jakimi ludzie mają już do czynienia. Wszystko dla zbudowania narracji o wyzwaniach najbliższej przyszłości.

Internet rzeczy obejmuje te przedmioty, które – z odpowiednim oprogramowaniem – będą mogły same decydować o wykonywanych działaniach. Inteligentna lodówka sporządzi i wyśle listę zakupów w oparciu o preferencje użytkownika i aktualny stan zawartości, a jeśli inteligentny telewizor prześle jej przepis z programu kulinarnego – sprawdzi, czy ma potrzebne składniki. Inteligentny samochód zdiagnozuje swoją usterkę i sam zamówi wizytę w warsztacie, w oparciu o aktualizowany terminarz właściciela. Inteligentne pieluchy przeanalizują zawartość pod kątem zdrowia dziecka. Inteligentne maszyny sprawdzą się w medycynie i obronności, pozwolą tworzyć wielkomiejskie rozwiązania i usprawniać gospodarowanie energią. Człowiek stopniowo przestanie być potrzebny. Miller opisuje po kolei elementy inteligentnego wyposażenia domu – oraz badania na większą skalę. Przystępnie przedstawia konsekwencje zmian i możliwe (przeważnie bardziej optymistyczne) scenariusze. Pokazuje, jakie błędy mogą zostać wyeliminowane przez zwiększony udział maszyn – ale też, jakie będą skutki gromadzenia danych czy ataków hakerów. Niby jest entuzjastą internetu rzeczy, ale pozwala też na refleksję nad kierunkiem przemian. Odwołuje się do zwykłego życia, tłumacząc, jak dany wynalazek może wpływać na użytkownika – i momentami jest w tym lepszy niż powieściopisarze. Zwłaszcza że odwołuje się do faktów i poszukiwań uczonych, nie do wyobraźni. Wiele przedmiotów pokazuje na zdjęciach, w ramach ciekawostek, które jeszcze nie funkcjonują w masowym obiegu, ale już można się liczyć z ich obecnością w niedalekiej przyszłości. Czyta się ten tom rewelacyjnie – i to bez względu na poziom „technicznego” przygotowania. Autor nie zajmuje się specjalistycznymi szczegółami, pisze tak, by zrozumiał go przeciętny odbiorca i by czerpał z lektury przyjemność – poza chłonięciem danych. Trzeba przyznać, że tom działa na wyobraźnię. To, co obecnie wydaje się gadżetem lub pomysłem nie do zrealizowania, ma spore szanse zaistnienia w rzeczywistości – Michael Miller rozumie procesy rządzące nauką i podpowiada też szczególnie zainteresowanym odbiorcom, jak przyspieszyć rozwój internetu rzeczy.

Tom „Internet rzeczy” to zestaw dokładnie opisanych ciekawostek technologicznych i prawdopodobnych w nawet niedalekiej przyszłości przedmiotów codziennego użytku. Autor, chociaż zachęca do kibicowania inżynierom i programistom, potrafi też nakreślić szereg ostrzeżeń i uwag krytycznych, dzięki czemu każdy może dobrze zastanowić się nad rozwiązaniami, które powinny ułatwić życie, ale w nieodpowiednich rękach staną się niebezpieczne. To popularnonaukowa publikacja, która dorosłym pozwala wrócić do dziecięcego świata marzeń – z tą różnicą, że prezentowane tu pomysły w końcu zaistnieją na rynku.

Agata Widzowska: Grzywą malowane

Dreams, Rzeszów 2016 (wydanie II).

Bajkowa stadnina

Dzisiaj na rynku literatury pop funkcjonują dwie znane nastolatkom „końskie” serie. Nele Neuhaus prowadzi opowieści kryminalno-edukacyjne (o Elenie i Charlotte), a Agnieszka Tyszka – bajkowe. Pierwsza autorka skupia się bardziej na szczegółowych danych dotyczących pielęgnacji koni czy na zawodach hippicznych, druga nawiązuje do uczuć zwierząt i przemyca także społeczne problemy dzieci. Agata Widzowska bierze trochę z każdego stylu. Dość dokładnie opowiada o dbaniu o konie – Gaja, która przybywa do Dąbrówki, dowiaduje się między innymi, na czym polega struganie kopyt, dostaje też zadania do wykonania w stajni. Ale autorka ubarwia końską akcję, wprowadzając też szereg elementów magicznych: nikt nie rozumie, skąd biorą się króliki, najwyraźniej słuchające rozkazów pięknej białej klaczy. Do tego Widzowska dodaje i wątek kryminalny: jeśli jakiemuś koniowi może dziać się krzywda u aktualnego właściciela, trzeba uratować zwierzę. Gaja, tak jak Elena, ma dar rozumienia koni: w zetknięciu z nimi doznaje olśnień i dowiaduje się, co dotąd przeżywały. To wystarczy, żeby stworzyć powieść wielowątkową i pełną znaczeń. A przecież autorka chce jeszcze zapewnić pomoc koniom – już w ramach akcji podsuwa odbiorcom kilka sensownych pomysłów na działania. Warto je podjąć, by uratować piękne zwierzęta. Ważne, że to zadania nawet dla dzieci, nie istnieją więc żadne ograniczania, żeby pomóc.

Ale „Grzywą malowane” nie ma być tendencyjną historyjką o ratowaniu koni. Gaja, która przyjeżdża na wakacje do Dąbrówki, musi rozszyfrować tajemniczy skrót SPK, litery pozostawione w jej śnie przez króliki. A że magia funkcjonuje tu na takich samych prawach co realizm – nikt nie dziwi się rozmaitym zbiegom okoliczności czy wyzwaniom spoza normalnych zajęć. Tym bardziej tajemnicze okazują się kolejne sceny, kiedy wyobraźnia – z dala od pragmatycznych dorosłych – może pracować. Nie tylko króliki zachowują się podejrzanie. W Starym Młynie pojawiają się malowidła z zaszyfrowaną wiadomością, a bibliotekarka jest na granicy załamania psychicznego i chce rzucić pracę, którą bardzo lubi. Nikt nie wie, co się właściwie dzieje – a do zestawu zagadek dojdzie jeszcze tajemnica Czarnego Maxa, który szuka pewnej klaczy w niewiadomych celach. Agata Widzowska bardzo dba o to, żeby w tomiku działo się wiele – unika tendencyjności i oczywistych rozwiązań, poza tym, co mali czytelnicy powinni wiedzieć, wprowadza jeszcze szereg tematów rozrywkowych, bajkowych lub przygodowych. Najlepiej tej autorce wychodzi humor sytuacyjny płynący bezpośrednio z rozwijanej akcji. Żarty wprowadzane mimochodem są lepsze – i celniejsze – niż dowcipy spowalniające opis. Autorka przede wszystkim stara się zarazić czytelników miłością do zwierząt. Każde zasługuje przecież i na szacunek, i na podziw. Konwencja bajki pozwala tu pododawać nowe pomysły na udowodnienie inteligencji zwierząt – wyobraźnia przydaje się zatem i do konstruowania ważnych przesłań – niekoniecznie realistycznych, za to cennych w ogólnym wnioskowaniu.

„Grzywą malowane” to książka, która pod pretekstem dostarczania rozrywki ma czytelnikom zapewnić szereg morałów na temat zwierząt, troski o nie i doceniania ich charakterów czy pomysłów. Agata Widzowska nie wie do końca, w jakim gatunku czuje się najpewniej, nie może się zdecydować, czy woli obyczajówkę czy magię z dziecięcych bajek. Młodszym nastolatkom powinno się jednak spodobać takie przedstawienie codzienności w Dąbrówce. W tym bardzo pomaga spiętrzanie kolejnych wątków i mieszanie ich ze sobą – oraz dokładanie do historii elementów, które da się powtórzyć w zwyczajnym życiu. Agata Widzowksa może inspirować w temacie pomagania zwierzętom – daje odbiorcom siłę i szereg wskazówek. Tak „Grzywą malowane” realizuje funkcję wychowawczą. Wszelkie inne – nawet te infantylne – decyzje pisarskie i rozwiązania tracą na znaczeniu w obliczu szansy na niesienie pomocy koniom. Warto jeszcze w tym miejscu zaznaczyć, że Ksenia Berezowska tworzy imponujące szkice o tematyce końskiej – realistyczne i piękne jednocześnie.

czwartek, 23 czerwca 2016

Świerszczyk. Wielka księga

Egmont, Warszawa 2016.

Historie wybrane

Nikomu nie trzeba przedstawiać „Świerszczyka” – to pismo dla dzieci istnieje na rynku od 70 lat i ma swoją markę, o wiele ważniejszą od cykli, które pojawiają się w odpowiedzi na modne telewizyjne kreskówki. Teraz łatwiej będzie dotrzeć do tekstów zamieszczanych przez najlepszych autorów – bo ukazał się tom „Świerszczyk. Wielka księga” – wybór opowiadań, wierszy i komiksów dla najmłodszych. Ramę kompozycyjną tworzą historyjki Bajetana Hopsa, ale ten okładkowy (i tytułowy) bohater nie na długo pozyskuje uwagę odbiorców. Ustępuje miejsca szeregowi niezwykłych postaci ożywiających wyobraźnię dzieci i wprowadzających istotne dla nich tematy. „Świerszczyk. Wielka księga” to coś w sam raz dla małych moli książkowych i fanów pisma: długa przygoda z tekstami.

„Wielkie czytanie” to opowiadania dla dzieci. Zajmują przeważnie niecałe trzy strony i pozwalają rozwijać umiejętności maluchom, które nauczyły się już samodzielnie czytać, a teraz potrzebują krótkich i prostych fabuł do ćwiczenia tej sztuki. Autorzy wykazują się ogromną pomysłowością w urozmaicaniu akcji. Raz sięgają do wyobraźni i powołują do istnienia fantazyjne stwory, innym razem w formę klasycznej bajki wplatają zupełnie niebajkowe sytuacje – pojawia się nawet temat wojny. Odnoszą się do codzienności dzieci i do lubianych lub nielubianych obowiązków. Czasami w bajkę zamieniają dzień, innym razem starają się pokazać zasady życia społecznego lub właściwe reakcje na określone postawy rówieśników. Przeważnie w opowiadaniach widać nadrzędny sens – chęć pouczenia dzieci lub przypomnienia im ważnej prawdy w skali mikro (jak przechodzić przez jezdnię) lub makro (dlaczego ważna jest akcja sprzątania świata). Morały są dosyć czytelne, co nie odbiera historyjkom walorów rozrywkowości. Mniej nastawieni na wyraziste puenty są autorzy wierszyków – tu częściej chodzi o rymowe skojarzenia, prostotę i możliwość powtarzania bajki przez dziecko. Trudno wskazać jedną tendencję czy wyznacznik. Zabawa brzmieniowa to naturalna rozrywka najmłodszych – nie mogło jej więc tu zabraknąć. Najsłabiej wypadają komiksy, bo ani Kotek Mamrotek, ani Zając Kicaj nie budzą żywszych uczuć. Ten pierwszy bywa przesadnie moralizujący, temu drugiemu dotkliwie brakuje puentujących pomysłów. Inna rzecz, że maluchom to wystarczy.

„Świerszczyk. Wielka księga” to popis ilustratorski. Ta książka kusić będzie przede wszystkim oprawą graficzną- różnorodnością pomysłów i technik, kolorów i kształtów. W końcu każdy utwór ma tu swoje opracowanie – a to zapewnia niezwykle miłą dla oka różnorodność. Dodatkowo dzieci, które znają historie tu prezentowane ze „Świerszczyka” to właśnie za sprawą ilustracji odbędą niezwykłą podróż w czasie. Tu dzieje się najwięcej, a klimat obrazków wpływa na odbiór samych historyjek. W ten sposób „Świerszczyk” dostarcza dzieciom bodźców do przeżywania opowieści – zredukuje nieco edukacyjne wstawki, a zamieni się w zbiór utworów czytanych dla przyjemności.

„Świerszczyk. Wielka księga” to nie tylko przypomnienie znanych odbiorcom tekstów. Dla części dzieci może to być też szansa na poznanie magazynu i przetestowanie jego jakości. Tomik pozwala ocalić lubiane i cenione utwory – bez wątpienia. Stanowi też jednak samodzielną publikację dla wszystkich maluchów. Kilkulatki, które zaczynają czytać, znajdą tu zbiór fabuł i humorystycznych lub wzruszających dla siebie relacji bajkowych. Poznają siłę marzeń i wartość bajek – w końcu to właśnie teraz mają szansę pokochać książki i docenić ich znaczenie, a to nie dość, że zaprocentuje w przyszłości, to jeszcze sprawi, że nigdy nie będą się nudzić. „Świerszczyk. Wielka księga” to tom, który dzieci mogą odkrywać powoli.

środa, 22 czerwca 2016

Koncepcja: Ziflin, ilustracje: Lei Melendress: Doodle Fusion. Planeta bazgrołów. Sztuka kolorowania

Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Stworki

Bazgroły powracają! Pierwszy tomik „Doodle fusion” uświadomił dorosłym amatorom kolorowanek, że nie wszystko da się przedstawiać na drodze rozumowej. Przy kolorowaniu tej serii wyobraźnia okazuje się niezbędna. Małe i nieprzypominające niczego znanego stworki kłębią się na kolejnych stronach, układając się w różne większe formy. Przestrzeń między nimi jest starannie zarysowana, a odbiorcy mają w ogóle wrażenie, że otrzymują jedynie fragment większej całości – że bazgroły całkowicie opanowują rzeczywistość i funkcjonują także poza kartkami książki. Trzeba jednak nadać im charakter za sprawą kolorów – i kto wie, czy to nie większe wyzwanie niż zamalowywanie najmniejszych składników obrazków.

Bazgroły tym razem wiążą się tematycznie z kosmosem i zaawansowaną technologią, co oznacza, że czasem układają się w kształt ufoludka lub robota, a czasem zbijają w gromadę przypominającą dziwną planetę. Zdarza się i tak, że z bezkształtnej na pierwszy rzut ka masy wyłaniają się tajemnicze stwory, nastawione do siebie dość wojowniczo – co przy ich mikroskopijnych rozmiarach daje efekt komiczny. Bo chociaż bazgroły – małe istotki zróżnicowane gatunkowo – są wszechobecne i nie tylko wyłaniają się z tłumu, ale jeszcze go formują – wydają się bliskie użytkownikom, jako twory wyobraźni. Bazgroły przypominają bajkowych bohaterów, mimo że nie zawsze są tak naiwne. Cieszą swoją obecnością bo zmieniają zwyczajność w przygodę.

Bazgrołów nie da się wyodrębnić i scharakteryzować na pierwszy rzut oka. Żeby odpowiednio dobrać kolory i zamienić grafiki w barwne artystyczne ilustracje, trzeba trochę skupienia i pomysłów. Przypadkowe wybory kolorystyczne mogą tylko pogłębić chaos królujący na rysunkach – i wcale nie przysłużą się do odczytania intencji. Tu jedne nietypowe przedmioty wyłaniają się z innych (lub zza innych), w kształtach można dostrzegać przedmioty albo „twarze” nieznanych istot. W bazgrołach nie chodzi przy tym o zbiór sensów (chyba że ilustracja ma nadany sens nadrzędny, w postaci, chociażby, dużego i rozpoznawalnego kształtu) – tu ważne są detale, nie wiadomo, który bardziej: Wszystko zależy od odbiorców. Bazgroły przypominają radość swobodnego rysowania, nie bezmyślnego, bo jednak każdy z tych rysunków może imponować sposobem przygotowania. Poza tym, że całe płaszczyzny składają się z drobnych elementów, to jeszcze każdy z tych elementów ma swoją teksturę, wzorek lub znaczek. To prowadzi do ogromnego kolorowankowego wyzwania – trudno bowiem kolorować tak małe partie obrazków. Skoro jednak kontury wyznaczają granice, nie powinno się ułatwiać sobie pracy przez pomijanie wzorów. W ten sposób „Planeta bazgrołów” przyciąga na jeszcze dłużej.

Książka została wydana w kolorowankowej serii kreatywnej wydawnictwa Nasza Księgarnia, co oznacza, że kartki są z papieru dobrej jakości (można wybrać dowolne techniki kolorowania i narzędzia bez obawy, że tomik się zniszczy), druk jednostronny, a pracę w każdych warunkach ułatwia dodana gruba tektura pełniąca rolę podkładki. „Doodle fusion. Planeta bazgrołów” to kolorowanka czerpiąca z absurdów i fantazji. Ze względu na temat – nadaje się dla wszystkich, dla dzieci i dorosłych. Jednak najmłodsi mieliby problem z kolorowaniem drobiazgów i mogliby się zniechęcić do wysiłków. Starszym odbiorcom „Planeta bazgrołów” przyniesie wytchnienie, oderwanie od zwyczajnych spraw i konkretów. Pokaże, że zawsze jest miejsce na zabawę i wolną twórczość. Bazgroły zachęcają do kreatywności, nawet jeśli miałaby ona polegać na wybieraniu odpowiednich kolorów. Na tych stronach wiele się dzieje, trzeba tylko zagłębić się w sferę wyobraźni i prześledzić wyczyny malutkich istot z płaszczyzny bajek. Ta seria kolorowanek ma swój charakter, dobrze zatem, że fani bazgrołów mogą dalej tworzyć.

Łukasz Piotrkowicz, Krzysztof Budziejewski, Katarzyna Urbaniak: Rysiek i Królik. Pasztet z trocin

Egmont, Warszawa 2016.

Nastolatki

Rysiek i Królik to szkolni przyjaciele, jakich w swoim otoczeniu ma chyba każdy wkraczający w świat nastolatków. Rysiek – młody ryś (podobny do lisa) gotowy jest realizować każdy szalony pomysł, jaki wpadnie im do głowy. Pełen zapału, chętny do wygłupów, trochę leniwy i lubiany w towarzystwie – taki właśnie jest Rysiek. Często kombinuje, nie przepada za odrabianiem lekcji i staje się utrapieniem nauczycieli, nie ma za to problemu w relacjach z płcią przeciwną. Królik zupełnie inaczej. Jest nieśmiały i wycofany, pisze wiersze i zawsze starannie odrabia zadania. Nie rzuca się w oczy – gdyby nie przyjaźń z Ryśkiem, nikt by na niego nie zwracał uwagi, ani nie liczył się z jego zdaniem. Autorzy tego komiksu sięgają zatem po najbardziej charakterystyczne szkolne typy – a i sytuacje, w których znaleźć się mogą nastolatki. Zresztą nawet część dowcipów przeniesiona jest ze szkolnego humoru. Młodzi odbiorcy odnajdą się tutaj w wielu momentach.

W „Pasztecie z trocin” problemy Ryśka z matematyką doprowadzają do punktu, w którym niezbędne są korepetycje. Najlepszą motywacją do nauki będzie seksowna korepetytorka. Królik tymczasem zostaje dostrzeżony jako potencjalny tekściarz. Zaczyna pisać piosenki dla popularnego wśród rówieśników zespołu, ale w internecie jest stale hejtowany, a do podkopuje jego świeżo zdobytą pewność siebie. Autorów negatywnych komentarzy przydałoby się jak najszybciej wykryć, żeby nie narobili więcej szkody.

Sposób na internetowe trolle i sposób na złamane serce to dwa nadrzędne w fabule komiksu tematy. „Pasztet z trocin” jest prostą szkolno-towarzyską historią dla młodych odbiorców. Autorzy skupiają się tu przede wszystkim na precyzyjnym odnotowywaniu rzeczywistości postaci. Razem z Ryśkiem i Królikiem do szkoły chodzą różne zwierzęta (każdy kolega to inny gatunek!) – w ten sposób autorzy trochę ułatwiają sobie charakteryzowanie czy indywidualizowanie dalszoplanowych postaci, zapewniają też humor – bardzo ważny składnik historii. W Ryśku i Króliku nieskomplikowane żarty, także sytuacyjne, budują cały kontekst, stanowią wypełniacz książki. Dowcipy dostosowane tu są do wieku czytelników. Od czasu do czasu autorzy sięgają po pomysły lekko absurdalne, skojarzenia, które nieco zaburzają i tak pozorny realizm świata. Tak jest, gdy Rysiek mimowolnie przyznaje się do wiary w magię oraz wtedy, gdy wpada w fazę marzeń o związku z piękną korepetytorką. Zdarzają się żarty oczywiste, zapożyczone z prawdziwych rozmów i reakcji, częste wśród nastolatków – autorzy dość dobrze wsłuchują się w środowisko, które – w karykaturze – portretują. W takiej historyjce dzieci odkryją nawiązania do swojej codzienności, ale i elementy bajki. Są tu typowo baśniowe rozwiązania fabularne, ale i tematy dotąd zbyt słabe, żeby znaleźć się w jakiejkolwiek historii.

„Pasztet z trocin” trafi w target. Jest specyficzny za sprawą prezentowanego środowiska i języka, a także podkreślanego już poczucia humoru. Twórcy (scenariusz: Łukasz Piotrkowicz, rysunki: Krzysztof Budziejewski, kolory: Katarzyna Urbaniak) pamiętają przez cały czas o wymaganiach i potrzebach młodej publiczności. Nie próbują stworzyć komiksowego arcydzieła, w pełni zadowalają się realizowaniem konkretnych założeń. „Pasztet z trocin” to kolejny tomik wyłonionego w konkursie zespołu, próba zbudowania pełnowymiarowej historii. Rysiek i Królik są bohaterami wyrazistymi i odbiorcom na pewnym etapie lektur to wystarczy. Cieszy fakt, że rynek komiksowy w Polsce zaczyna – także dzięki konkursowi im. Janusza Christy – prężnie się rozwija. Dal młodszych nastolatków to sposób na rozrywkę, lektura niewymagająca wysiłku, za to atrakcyjna ze względu na temat i kreacje postaci. Wielu rozbawi.

wtorek, 21 czerwca 2016

Kamil Sipowicz: Ramona, Mila, Bobo i 56 innych zwierząt

Iskry, Warszawa 2016.

Dom zwierząt

Kamil Sipowicz, który zaprasza czytelników do Roztocza – swojego domu i azylu – wybiera na temat autobiograficznej opowieści zwierzęta, które przewinęły się przez jego życie i serce. Tym razem skupia się zwłaszcza na psach i kotach, chociaż zwierzęcych przyjaciół z różnych gatunków będzie dużo więcej. Na razie Sipowicz jednoczy nad niewielkim tomikiem kociarzy i psiarzy, a sam dla siebie ocala też rozmaite (dobre i złe) wspomnienia, wyczyny inteligentnych istot i codzienne wyzwania. Sporo w tym humoru, ale jeszcze więcej czułości, miłość do czworonogów skrywa się w każdym słowie i w każdym, niekiedy wstydliwym, wyznaniu. To bardzo prywatna relacja, a Kamil Sipowicz przecież nie zajmuje się sobą (czy – małżeństwem), przedstawia wyłącznie kolejnych domowników. Nawet jeśli zwierzę było w domu krótko – tak krótko, że nie zdążyło nawet dostać imienia, zasługuje na własną opowieść. Sipowicz ocala wiele stworzeń, zapewniając im miejsce w pamięci odbiorców.

To książka przede wszystkim dla tych, którzy bez towarzystwa i mądrości zwierząt nie wyobrażają sobie zwykłego życia. Autor prezentuje kolejno swoich pupili i ukochane zwierzęta jego żony, Oli (Olgi Sipowicz, która jest autorką ilustracji w tomiku) Przedstawia walkę o prymat w „stadzie” i zazdrość o uczucia ludzi, trudne rozstania, ale i rozpieszczanie tych czworonogów, które tego potrzebują. Kamil Sipowicz nie przejmuje się opiniami innych. Dla niego najważniejsza jest miłość do zwierząt, przejawiająca się czasem nawet w zachowaniach, które mogą wydać się infantylne. Ale śmieszności autor nie budzi. Czasami – radość, że dla części ludzi uwielbienie zwierząt to oczywistość, czasami – żal, że wraz ze zwierzęciem odchodzi wspaniały charakter czy zestaw „sztuczek”. „Ramona, Mila, Bodo i pięćdziesiąt sześć innych zwierząt” to bez wątpienia publikacja dla miłośników zwierząt – i dla tych, którzy z własnego doświadczenia wiedzą, jak wygląda obustronne przywiązanie.

Kamil Sipowicz nie odwołuje się do literackich obrazów zwierząt, nie szuka dla swoich pupili pierwowzorów w dziełach. Wie, że każde stworzenie jest indywidualnością – i tak chce je postrzegać. Portretuje więc kolejne psy i koty w najbliższym otoczeniu, czasem na marginesie rozliczające się z tymi, którzy zwierzęta potrafią krzywdzić. Do czworonożnych domowników ma anielską cierpliwość, z równym spokojem też sięga po opisy „utrudnień” – na przykład zagranicznych wojaży. Pobłażliwie daje się terroryzować wciąż spragnionym uwagi pieskom, analizuje naturę kotów – i włóczęgów, którzy organizują życie kilku gospodarstwom. Tu każde zwierzę, choćby i najmniej udomowione, zasługuje na wielką przyjaźń i pamięć - każde zyskuje też zgrabny portret z punktu widzenia zafascynowanego człowieka.

W „Ramonie” narracja składa się z pojedynczych drobnych obrazków. Zwierzęta przechodzą przez dom Sipowiczów, jedne zostają tu na długo, inne – tylko na tyle, by zapisać się w pamięci. Autor zatrzymuje się nad każdym, stara się podać jego charakter czy przyzwyczajenia, tłumaczy genezy imion – zachowuje się tak, jak każdy dumny i zakochany w swoim kocie czy psie człowiek. Wprowadza niekiedy trochę poczucia humoru, to znowu odrobinę goryczy, bo przecież nie wszyscy cechują się cierpliwością i wyrozumiałością w stosunku do zwierząt. W tym konkretnym domu na Roztoczu zwierzętom bywa lepiej niż ludziom – tak to przynajmniej w książeczce wygląda – i krzepi. Tematem publikacji są przygarnięte zwierzaki, które zamieniają się szybko w członków rodziny. A przecież Kamil Sipowicz nie wyczerpuje kwestii zwierząt w domu. Fanom takich tematyzowanych osobistych narracji spodoba się też wyraźnie akcentowane podejście do zwierząt. Sipowicz nie odmówi im niczego, podobnie jak jego żona. Rzadko na rynku wydawniczym pojawiają się takie książki, więc warto zwrócić uwagę na te opowieści. Każdy, kto kocha zwierzęta, poczuje się usatysfakcjonowany obserwowaniem, jak są traktowane u Sipowiczów. Do tego też może zachwycić się nietypowymi ilustracjami Olgi Sipowicz, bajkowymi, chociaż wziętymi z życia.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Maeve Haran: Mieć wszystko

Marginesy, Warszawa 2016.

Matka w pracy

W latach 90. XX wieku Maeve Haran przekształciła na obyczajową powieść temat, który wielu kobietom spędzał sen z powiek. Przyjrzała się dylematom pracujących matek i zadała sobie (oraz odbiorczyniom) pytanie, czy ważniejsza jest rodzina – czy kariera. I jak odnaleźć się na rynku pracy, mimo wielu zmian wciąż niezbyt umożliwiających płci pięknej satysfakcjonujący rozwój. W „Mieć wszystko” znajduje się rejestr wydarzeń stanowiących trzon dzisiejszych kobiecych czytadeł. Książka powraca na rynek po dwóch dekadach – i chociaż może się obecnie wydać nieco naiwna w fabularnych rozwiązaniach, wciąż będzie ważnym spojrzeniem na kwestię pracy i macierzyństwa.

Bohaterka „Mieć wszystko” to Liz Ward. Ambitna dziennikarka pnie się po szczeblach zawodowej kariery, a kibicuje jej w tym mąż, który nade wszystko nie chciałby mieć w domu kopii swojej wiecznie narzekającej i poświęcającej się dla dobra rodziny matki. Liz wydaje się, że dobrze godzi obowiązki z wychowywaniem dwójki dzieci. Nie dostrzega, że maluchami coraz dłużej zajmuje się opiekunka. W pewnym momencie wszystko zaczyna się walić: Liz ma szansę przekonać się, jak to jest być wyłącznie matką dzieciom. Jej problemy przekładają się na związek. A kiedy lawina rusza, Maeve Haran po prostu wprowadza do opowieści kolejne kataklizmy. Daje bohaterce nowe nadzieje po to, żeby je zaraz odebrać, w brutalny sposób. Pojawiają się w tomie wszystkie możliwe do przewidzenia trudności i wyzwania, tak, by czytelniczki miały pełny przegląd komplikacji. Ale jeśli chodzi o Liz Ward, autorka unika zbyt radykalnych posunięć, jakby bała się psychologicznego nieprawdopodobieństwa. To dość dziwne, bo z obrazem skłóconych małżonków radzi sobie bez większych problemów: jest do bólu przekonująca, gdy pokazuje, jak bliscy sobie ludzie usiłują ranić się nawzajem, byle tylko wyprzedzić spodziewany cios. Poza formułowaniem zarzutów i reakcji prezentuje również intencje – i to sprawia, że mimo fabularnych uproszczeń tom wciąż będzie ważny dla odbiorczyń, nawet po przeszło dwudziestu latach od premiery.

Haran nie mówi o trudnościach kobiet na rynku pracy przez rozbudowane manifesty czy społeczne dyskusje. Koncentruje się na Liz – na jej przemyśleniach i wyborach lub życiowych koniecznościach. To w tej postaci skrywają się gorzkie prawdy o stosunku pracodawców do pracujących matek. Liz nie musi nawet przedstawiać swoich poglądów – wystarczy to, co przeżywa – a co jest silnie zaakcentowane w powieści. Mimo istotnego dla odbiorczyń zagadnienia Haran wybiera rozrywkę: proponuje przecież historię, w której podąża się za bohaterką i kibicuje jej – sprawy społeczne warunkują przebieg fabuły, ale są do niej dodatkiem. Z drugiej strony, gdyby nie rodzaj wewnętrznej powieściowej agitacji (dawniej bardziej czytelny niż obecnie), historia Liz byłaby zbiorem lukrowanych banałów. Wynika to z lęku Maeve Haran przed pułapkami wyborów. Sporo problemów piętrzących się przed postaciami musi rozwiązać się samo. Niezależnie od kalibru postępku i jego znaczenia dla przyszłego szczęścia Liz – los (czy też demiurgiczna autorka) musi się wtrącić i uciąć część dylematów. Nietrudno po pewnym czasie odkryć, dokąd Haran zamierza dotrzeć. Dzisiaj przewidywalność fabuły to najsłabszy punkt tej pozycji. Na szczęście Maeve Haran ma czytelniczkom do zaoferowania całkiem sporo poza tym – zwłaszcza że udanie rejestruje prawdziwe i prawdopodobne odczucia bohaterów. Od dzisiejszych autorek obyczajówek odróżnia ją przede wszystkim dbałość o szczegóły i zamiłowanie do konkretu. Pozwala sobie w książce na przejście przez realizm i fantazję, sprawdzając mocne i słabe punkty wybranych lub wymarzonych scenariuszy. Może i nie chce dawać nikomu recepty na szczęście – ale podsuwa wartościową lekturę. Wydawałoby się, że „Mieć wszystko” traci na aktualności – skoro głośno mówi się o przypadkach dyskryminacji płciowej, a pracujące matki to standard a nie rzadkość – a jednak powieść Haran ma w sobie coś, co sprawia, że odbiorczynie i obecnie będą po nią sięgać i odkrywać istotne prawdy.

Zofia Stanecka: Basia i wolność

Egmont, Warszawa 2016.

Zasady

Coś wolno, a czegoś nie wolno. Mała Basia trochę się w tym gubi, zwłaszcza że wydaje jej się, że dorosłym wolno więcej niż dzieciom. Świat zakazów jest bez sensu – chociaż rodzice uważają inaczej. Basia ma pojechać z rodziną na wystawę, ale wcale jej taka perspektywa nie zachwyca. Tylko że jeśli się nie dostosuje, ktoś z dorosłych będzie musiał zrezygnować z wyprawy. Wycieczka rodzinna staje się dla Basi okazją do zadawania wielu trudnych choć logicznych pytań. Dlaczego nie wolno hałasować w autobusach, dlaczego nie wolno ślizgać się w muzealnych salach lub bawić się papierowymi ręcznikami w publicznych toaletach. Basia – jak każdy kilkulatek – zwyczajnie nie rozumie, że dziecięce wybryki, choćby i z najlepszej zabawy – przeszkadzają innym i mogą być nie do zniesienia. Dziewczynkę przekonuje dopiero wykład o zasadach życia społecznego. Gdyby każdy robił to, na co ma ochotę, nie przejmując się innymi ludźmi, nie dałoby się funkcjonować. To lekcja, jaką bez wątpienia usłyszeć powinno każde dziecko. Co ciekawe, mama Basi jest tak zmęczona wybrykami pociechy, że nie reaguje – i to obcy ludzie muszą zwracać bohaterce uwagę. Są na pewno bardziej skuteczni, a dla Basi to czytelny sygnał, że zasady nie są wymysłem jej rodziców, a obowiązują wszystkich.

„Basia i wolność” to bardzo ważny i udany tomik Zofii Staneckiej. Dziewczynka dowiaduje się tu, że nawet królowie nie mogą robić tego, na co mają ochotę i że chociaż nic nie wolno, to jednak wolno wszystko. Strasznie to skomplikowane, ale autorka potrafi tak pokierować prościutką akcją, by dla odbiorców stało się zrozumiałe. Rozmowy o wolności jednostki to okazja do zasygnalizowania wolności kraju – na wystawie znajduje się też mapa z zaznaczonymi powstaniami – ale tego zagadnienia Zofia Stanecka już nie rozwija, jedynie napomyka o nim. Dla Basi to i tak bardzo dużo do przemyślenia jak na jeden raz. W tomiku „Basia i wolność” kilkulatka przekonuje się, że znienawidzone przez najmłodszych zasady – zakazy i nakazy – są potrzebne do funkcjonowania w społeczeństwie. Warto, by każdy mały fan cyklu zapoznał się z taką lekcją i ją sobie przemyślał. Zofia Stanecka nie hołduje modzie na wychowanie bezstresowe: rodzice Basi zawsze starają się tłumaczyć sensowność swoich zaleceń, nie pozostawiają Basi z wątpliwościami. Szanują jej opinie, ale nie dają sobie wejść na głowę – autorka podsuwa w ten sposób metodę pracy wychowawczej z przedszkolakami. Dorośli cierpliwie i z uśmiechem komentują sytuacje, ale są nieugięci, jeśli chodzi o przestrzeganie zasad. Żeby całość nie zamieniła się w wojskowy dryl, pojawiają się też scenki, w których łamanie bądź lżejsze traktowanie zasad wywołuje trochę śmiechu. Tak Stanecka uczy i bawi jednocześnie – ustaliła już swoją pozycję na rynku literatury czwartej, a seria o Basi znana jest chyba wszystkim maluchom i prężnie się rozwija. Stanecka może poruszać w niej tematy mniej charakterystyczne dla dziecięcych cykli, ale bardzo istotne w kształtowaniu świadomości maluchów. Co ważne – bohaterka przeżywa scenki znane małym odbiorcom (i bardzo dobrze kojarzone przez ich rodziców) – tym bardziej angażuje w lekturę i przekonuje do swoich doświadczeń. Zofia Stanecka podpowiada zasady zachowania dzieciom w równym stopniu co ich rodzicom, realizuje wytyczne pedagogów i zaprasza do wspólnego czytania. Jej Basia jest zadziwiająco prawdziwa w kreacji osobowości i zachowań czy reakcji, a to wpływa jeszcze na popularność całej serii. „Basia i wolność” to książeczka nie do pominięcia – pokazuje bowiem najmłodszym przyswajalne wyjaśnienia trudnych kwestii.

Jak zawsze, Basię ilustruje Marianna Oklejak, która nie ma sobie równych w portretowaniu lekko rozkapryszonej, pulchnej i niezbyt ładnej kilkulatki. Basia na rysunkach jest wciąż w coś zaangażowana, dobrze przedstawia emocje i pomysły za pomocą mimiki (a niegrzeczność – przez bałagan, który wokół siebie tworzy). W takiej wersji odbiorcy mogą się z Basią utożsamiać. Duże kolorowe obrazki sprawiają, że dzieci szybciej skupią się na przekazywanych treściach i dostrzegą powody wprowadzania przez dorosłych szeregu zasad. To publikacja wartościowa – a Stanecka realizuje w niej nieczęsto spotykany temat, który przyda się w rozmowach z pociechami i przy wytyczaniu granic dla najmłodszych.

niedziela, 19 czerwca 2016

Eliza Piotrowska: Ciocia Jadzia i kolory świata

Media Rodzina, Poznań 2016.

Zadania cioci

Ciocia Jadzia jest bohaterką, która zawsze przynosi ze sobą beztroskę i radość. Nie pozwala się nudzić i nie trapi się niczym, co zazwyczaj spędza sen z powiek dorosłym. Jako postać przewodnia rozrywkowo-edukacyjnej serii dała się już poznać małym odbiorcom doskonale. Przychodzi więc czas na tomik pełen wyzwań dla dzieci, podserię Zadania wyzwania. „Ciocia Jadzia i kolory świata” to zestaw zadań i łamigłówek dla fanów serii. Piotrowska przygotowuje tu szereg nawiązań do kolejnych tomików – kto zna akcję opowiadań, ten nie zdziwi się rodzajami poleceń. Kiedy ciocia Jadzia w kolorowance przenosi się do Rzymu, spotyka mnóstwo kotów i sprawdza wiedzę wykrywaczem kłamstw. Kiedy przygotowuje ciasto carambello pipiakuku – to okazja do ćwiczenia nazw kolorów. Nie trzeba znać treści książeczek, bo rozwiązania zadań wynikają z kontekstu (lub z danych w obrębie tego jednego tomiku) – ale fani cioci Jadzi z radością odnajdą tekstowe połączenia i źródła łamigłówek.

Eliza Piotrowska stosuje tu krzyżówki, kolorowanie według podanego wzoru, labirynty, łączenie w pary, łączenie kropek – ale i zadania na kreatywność (narysowanie groźnej postaci – z wąsami). Pozwala ćwiczyć rękę przy rysowaniu linii, wprowadza nawet proste zadania matematyczne, porównując dwumetrową ciocię Jadzię do pomnika Chrystusa Odkupiciela w Rio. Każda strona to inna zabawa, a autorka podprowadza odbiorców do szkolnych obowiązków – na razie ostrożnie i bez nacisku, ale wskazuje, jak łatwo przejść od lekcji do zabaw. Oczywiście wszystkie rysunki z książki czekają na pokolorowanie, nawet jeśli dziecko jest jeszcze za małe, żeby odczytywać i realizować polecenia. Ciocia Jadzia przeprowadza wszystkich przez zróżnicowane przygody i doświadczenia, pozwala na beztroskę i odkrywanie ciekawych faktów. Wymyśla coraz to nowe rozrywki – a jest w tym naprawdę dobra. Zresztą po pomysłowej serii nie ma miejsca na wyobraźniowy przestój, ten tomik to kreatywny dodatek do cyklu i jako taki po prostu musi podtrzymywać nasycenie zabawą i wieloma pomysłami.

W tomiku „Ciocia Jadzia i kolory świata” wciąż zmieniają się rodzaje zadań (i stopień trudności) – zarówno w tekstowych poleceniach, jak i w grafikach (mniejsze i większe elementy do pokolorowania). Eliza Piotrowska podsuwa dzieciom zbiorek twórczy i pozostający blisko właściwej serii, a przy tym też nasuwający skojarzenia z zeszytami ćwiczeń dla uczniów pierwszych klas szkół podstawowych. Autorka zna mocne punkty serii o cioci Jadzi – i może uzupełnić je o równie dobre zagadki dla małych odbiorców. W ten sposób podtrzymuje wizerunek cioci Jadzi jako bohaterki wielu ciekawych przygód i działań, na które nie zdecydowaliby się rodzice.

Niemal każda dziecięca czy młodzieżowa seria dostępna obecnie na rynku prędzej czy później wypracowuje własne zeszyty ćwiczeń czy dzienniki kreatywne – to trend, który pomaga zachęcić maluchy do podjęcia wysiłku i do twórczej pracy – łatwiejszej, bo sygnowanej obecnością ulubionej postaci. Ciocia Jadzia, która bez przerwy dostarcza powodów do śmiechu, działa jak magnes – więc autorka może dzięki tej postaci zamaskować szkolną genezę niektórych zadań. Nawiązywanie do wybranych fabuł sprawia, że dzieci mogą sprawdzić swoją wiedzę – lub poznawać zabawy intertekstualne. Tomik będzie też dla części maluchów reklamą serii – tak zestawiane zadania pokazują, że warto zapoznawać się z tekstowymi pomysłami cioci Jadzi. Eliza Piotrowska chce, żeby dzieci dobrze się bawiły – i rodzaje zadań dostosowuje do swoich historyjek, nie widać tu powielania rynkowych schematów, autorka umiejętnie przekształca dostępne rodzaje łamigłówek tak, by korespondowały z ciocią Jadzią i opowiadaniami o niej.

Zbigniew Dmitroca: Jonka, Jonek i Kleks

Egmont, Warszawa 2016.

Z komiksu

Kleks, bohater komiksów (zapomnianych dziś nieco) Szarloty Pawel dostarczał dzieciom dorastającym w PRL-u rozrywki i humoru na miarę dzisiejszych „Kaczorów Donaldów”. Zabierał Jonkę i Jonka do swojego atramentowego świata, nabijał w butelkę, żywił się atramentowymi jagodami i ogólnie miał wiele ciekawych przygód. I teraz Kleks wraca, ale w innej formie – jako jeden z bohaterów w serii Czytam sobie na poziomie 1. To oznacza liczne uproszczenia, a i odejście od komiksowych dymków. Pozostają charakterystyczne i rozpoznawalne przez rodziców na pierwszy rzut oka ilustracje (czasem z dodaną jakąś wypowiedzią) – i podpisy przygotowane przez Zbigniewa Dmitrocę zgodnie z wytycznymi cyklu (żadnych dwuznaków, do 200 wyrazów w tekście, krótkie zdania).

W rodzicach ten tomik obudzi szereg wspomnień, może nawet wywoła chęć powrotu do oryginalnych komiksów („Kleksy” wrażenie robiły także jako tomiki czytane przez rodziców maluchom i oglądane wspólnie) i przyspieszy potrzebę nauczenia się czytania u dzieci. W końcu to, co w tomiku „Jonka, Jonek i Kleks” ledwo zasygnalizowane, w oryginalnej wersji ma humorystyczne rozwinięcia. Fanom Szarloty Pawel zabrakłoby tu na pewno i atrakcyjnej fabuły, i wielopoziomowego humoru – Dmitroca jedynie nakreśla ogólnikowo akcję, ale nie stara się przekazać ducha oryginału. Do ćwiczenia czytania to wystarczy, a przecież po to powstał tomik. Kleks razem z przyjaciółmi wyrusza do Kleksandii, żeby uratować księżniczkę Plum przed smokiem. Temat jest ciekawy i pełen odgałęzień (a to rzadkość w czytankowych jednowątkowych fabułkach – więc powinno odżyć zainteresowanie Szarlotą Pawel). Dzieci, które dopiero uczą się czytać, otrzymają historyjkę inną niż wszystkie do tej pory, wyobraźniową i kuszącą, a dodatkowo wzbogaconą o niezwykłe ilustracje – kadry z prawdziwego komiksu (stąd też stylistyka inna niż w standardowych książeczkach serii – i w tomikach dla najmłodszych). Jest w tym inność płynąca nie tyle z archaizacji i z uwolnienia od dzisiejszych mód, co ze zmiany formy, ale i w tej kwestii widać różnice – obecnie autorzy komiksów zachowują kreskówkowy i upraszczany sposób przedstawiania postaci, nie mówiąc już o braku skondensowanych fabuł. Szarlota Pawel dostarczała komiksy, które rosły razem z dzieckiem – nie nudziły się zbyt szybko. Warto skorzystać z nadarzającej się okazji i zaprezentować je najmłodszym. Jonka, Jonek i Kleks to przecież bohaterowie uniwersalni.

Nie miał Dmitroca łatwego zadania, chociaż ilustracje i fabułę mógł zaczerpnąć z gotowego utworu. Zrezygnował z dowcipów przesycających oryginał (i słusznie, bo w tym temacie Szarlota Pawel jest nie do podrobienia) i odrzuca dialogi (poza jednym). Koncentruje się na tym, żeby tworzyć podpisy do ilustracji – i w nich umieszczać sygnały akcji. I, jak to zwykle u tego autora bywa, rezygnacja z dwuznaków (wymóg serii) wywołuje stosowanie trudniejszych, zwłaszcza z punktu widzenia dzieci, które dopiero uczą się czytać, synonimów. Pojawiają się tu takie słowa jak „wielce”, „zapobiegliwy” czy „plantacja” – a przecież w ramkach u góry strony głoskowane są dużo prostsze wyrazy. Oczywiście dzieciom należy podnosić poprzeczkę, ale jeśli celem jest doskonalenie umiejętności czytania, nie powinno się zniechęcać ich nieznanymi kompletnie wyrazami, których znaczenie (a często i brzmienie) muszą odkryć dorośli. Skoro w lekturze zwraca się uwagę na kształt wyrazów (żeby nie utrudniać dzieciom brzmienia), nie powinno tu też być związków frazeologicznych („o mały włos”) – Zbigniew Dmitroca nie popisuje się wyczuciem dziecięcych możliwości w zakresie rozumienia czytanego tekstu. Czasami Dmitroca przesadza też w drugą stronę – nie unika bowiem naiwnych powtórzeń, które działają jak niezręczności stylistyczne („Kleks był zły”, „Droga była trudna i daleka”). W ten sposób autor (czy raczej niby tłumacz) pada ofiarą restrykcyjnych założeń cyklu.

Pomijając niedoskonałości ograniczonego objętościowo tekstu, cieszy pojawienie się książeczki „Jonka, Jonek i Kleks” w popularnym cyklu edukacyjnym. Dzieci muszą ćwiczyć sztukę czytania i dobrze, jeśli do dyspozycji mają nie tylko fragmenty czytanek z podręczników – sięganie po tomiki spoza kanonu szkolnych lektur udowodni im, że można czytać książki dla własnej przyjemności i bez nakazu nauczycieli. Powrót do Szarloty Pawel pokaże im natomiast, że warto przeprowadzić własne poszukiwania i znaleźć coś interesującego nie tylko w dzisiejszej ofercie wydawniczej, ale i w historii literatury czwartej.

sobota, 18 czerwca 2016

Judith Fertig: Życie ma smak pomarańczy

Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

Smaki

Ciekawe, jak wyglądałaby powieść „Życie ma smak pomarańczy”, gdyby Judith Fertig nie uciekała od swojej bohaterki w przeszłość, żeby w prostym sekrecie szukać akcentów dramatycznych dla fabuły. Bo chociaż dobrze radzi sobie w obu czasach, zdecydowanie lepsza jest w codzienności Nelly, czyli w książkowym tu i teraz. Tymczasem to Olive i Edie muszą przejmować ciężar trosk i odciągać od kulinarnej sielanki.

Nelly rozstała się z ukochanym i zaczyna nowe życie. Próbuje zapomnieć o nieudanym związku, rzucając się w wir pracy. Wraca w rodzinne strony, aby zająć się pieczeniem tortów na śluby. Organizuje nową firmę, walczy z drobnymi problemami i poznaje historie klientów. Poznaje je nietypowo: przez dar odczytywania towarzyszącym emocjom smaków. Podczas zwykłych kurtuazyjnych rozmów może zagłębiać się w sekrety interlokutorów bez ich wiedzy. Trochę w tym literackiej magii, trochę psychologii, bo Nelly potrafi obserwować i wyciągać wnioski. Talent do poznawania przeszłości przydaje jej się przy dobieraniu smaków wypieków. Kilka dekad wstecz dwie siostry, zwane Pickle i Olive, borykają się z samotnością i biedą. Tu Fertig całkowicie zmienia klimat: wciąż dostarcza nowych kataklizmów i dramatów, nie pozostawia nadziei na poprawę losu – aż do momentu, w którym losy dawnych bohaterek zazębią się ze współczesną. To prosty chwyt z powieści obyczajowych i kursów kreatywnego pisania, nic zatem dziwnego, że początkująca autorka po niego sięga. Chce bowiem zapewnić swoim odbiorczyniom zestaw silnych wzruszeń i rozbudzać ciekawość co do powodów ekstrawaganckiego zachowania pewnej staruszki.

Proza Fertig jest bardzo zmysłowa, daje się tu odczytywać starannie wydobywane przez Nelly smaki, ale też sam klimat otoczenia. Fertig dba o sensualność – do tego stopnia, że sceny z udziałem Edie i Olive muszą budzić dyskomfort u czytelniczek. Dwie sfery są ze sobą skontrastowane, to dwa bieguny ludzkich losów. Nelly mogłaby dzięki dostępowi do historii inaczej oceniać swoje bieżące kłopoty. Na pewno dystansu do aktualnych spraw nabiorą przy tym czytelniczki – i Judith Fertig chyba na tym zależy. „Życie ma smak pomarańczy” to przecież obyczajówka, która ma dostarczać rozrywki i zapewniać krzepiący scenariusz.

Autorka nie decyduje się na dodanie do tomu zestawu przepisów, chociaż czasami to wydaje się najbardziej sensownym rozwiązaniem. Za to co jakiś czas wplata do rozważań Nelly ogólne wskazówki na temat wybranej potrawy (przytaczane jako pewniki, o których w dodatku wszyscy wiedzą). Ta powieść odwołuje się do smaków i Fertig umie rozbudzać apetyty. Jednocześnie wie, że tworzy smakowitą powieść. Polubią ją odbiorczynie za stworzoną u Nelly atmosferę i za azyl dla różnych postaci – w przypadku zbuntowanej nastolatki historia zatacza koło, młoda dziewczyna dzisiaj ma jednak znacznie więcej dróg wyboru niż przed laty w analogicznej sytuacji jej rówieśnica. „Życie ma smak pomarańczy” to powieść o tym, że chociaż życie nie zawsze układa się tak, jak tego chcemy, warto walczyć o spełnianie swoich marzeń. Judith Fertig sięga po dość standardowe historie i ozdabia je jednak kulinarno-smakowym talentem jednej postaci – to wystarcza, by zaproponować czytelniczkom obyczajówkę miłą w lekturze, mimo że nie zawsze wygodną w zakresie poruszanych tematów. Fertig dołącza do grona autorek realizujących typowy kobiecy temat – rozstanie i próba ułożenia sobie życia na nowo, ma na to jednak pomysł i całkiem dobrze sobie radzi, zwłaszcza w warstwie działających na zmysły opisów. Ta książka może nie zapisze się w historii literatury rozrywkowej, ale nadaje się do czytania w wolnych chwilach bez zgrzytów czy zastrzeżeń większego kalibru. Jest poprawna i to w zupełności wystarczy.

Marcin Brykczyński: Kot ty jesteś?

Media Rodzina, Poznań 2016.

Koci świat

Chociaż Marcin Brykczyński jako autor tekstów rymowanych niespecjalnie imponuje, to w tomiku „Kot ty jesteś” i tak największe wrażenie robią ilustracje Elżbiety Wasiuczyńskiej – a dokładniej – jej wyszywanki z charakterystycznymi kotami. Tomik „Kot ty jesteś” to przegląd kocich typów i pomysłów, kilkanaście wierszyków dla kociarzy – i obrazków, od których nie można oderwać oczu. Brykczyński od czasu do czasu przypomina sobie o sformułowaniach, w których pojawiają się – lub mogłyby się pojawić – koty. Na takich chętnie buduje kolejne utworki. Zwykle jednak po prostu używa wyobraźni albo obserwuje kocie zwyczaje. Do tego pierwszego zbioru zalicza się kot z kosmosu, do drugiego – kot na dachu, czy kot, który uwielbia słuchać śpiewu ptaków. Marcin Brykczyński odwołuje się również do miłości do kotów, portretuje kota jako elektryka (ze względu na iskry przeskakujące przez futerko), przebiera kota za syrenę (żeby połączyć to z kocią muzyką), przekonuje, że świat należy do kotów. Nie może być inaczej, skoro to istoty rozumne i piękne. Zachwyt jest w pełni zrozumiały dla odbiorców – nie tylko dla tych najmłodszych. Tyle, że Marcin Brykczyński pisze jedynie dla dzieci, dorosłymi się nie przejmuje – rodzicom więc jego rymowanki mogą wydać się bardzo infantylne.

Brykczyński bardziej interesuje się klimatem kolejnych utworów niż treścią czy formą. Nie zależy mu na układaniu konkretnych i fabularnych historii, wyrazistych scenek oraz kształtowaniu akcji. Skupia się na prawdziwych obserwacjach przedstawicieli kociego świata – i w tym łączy się z czytelnikami, którzy również znają podobne zachowania od swoich domowych pupili, wybiera także frazeologizmy, które dzieci mogą znać lub właśnie poznawać. Również przy sytuacjach z wyobraźni Marcin Brykczyński pozostaje przy pojedynczych obrazkach, statycznych scenkach. Liczy się samo podziwianie kotów, a nie rozbudowane obserwacje ich wybryków. Koty są wdzięcznym tematem rymowanek dla dzieci – nawet jeśli z ich pomysłów pozostają tylko portreciki. Co do formy natomiast – Brykczyński nie stara się o wyszukane rymy, zadowala się współbrzmieniami gramatycznymi lub banalnymi, wie, że dzieciom jeszcze nie zdążyły się osłuchać i że maluchy oceniają jedynie melodyjność warstwy dźwiękowej utworu, a nie warsztat i konstrukcje rymowe. Nie jest zresztą dzisiaj w tej postawie odosobniony, bo wielu rymujących bajkopisarzy wybiera takie uproszczenia, w ten sposób mogą tworzyć bez większego wysiłku. W „Kot ty jesteś” Marcin Brykczyński stosuje niepotrzebne inwersje – tylko po to, by nie szukać bardziej wyrazistych rymów.

Elżbieta Wasiuczyńska za to tworzy obrazki wyjątkowe. Z kawałków filcu i nici kreuje koty z charakterami, za każdym razem niezwykłe i intrygujące. Czasami kieruje się wskazówką z tekstu lub wyszywa wybrany cytat na materiałowej ilustracji. Udowadnia, że tomiki dla dzieci można ozdabiać z pełną starannością i bez komputerowych sztuczek. Wasiuczyńska kieruje się w stronę tradycji, chce pobudzić wyobraźnię dzieci i ich rodziców. Filcowymi kolażami odcina się od rysunkowych uproszczeń i niestaranności – pokazuje, że warto się postarać i stworzyć coś niezapomnianego. Koty Elżbiety Wasiuczyńskiej – dzięki przejściu do filcowych wyszywanek-makatek – paradoksalnie zaczynają być bardziej bajkowe. Najpierw przywodzą na myśl maskotki i przytulanki, ocieplają tomik i przypominają o futerku kotów. W drugiej kolejności cieszą ilustracyjne urozmaicenia: tu każdy kot nie tylko robi coś innego, ale też każdy jest inaczej ozdabiany. Coś, co w przypadku zwykłych rysunków nie wzbudzałoby żadnych zachwytów, teraz okazuje się ogromnym atutem grafik. Koty mogą mieć naszywane kolorowe aplikacje – lub być ozdabiane prostymi ściegami z kolorowych nitek. Wasiuczyńska nie tylko proponuje ilustracje, które dobrze się ogląda, ale i takie, które budzą podziw ze względu na pracochłonność i niemal wydają się nie do powielenia. W ten sposób Elżbieta Wasiuczyńska ubarwia książeczkę i zamienia ją w cenną pozycję.

piątek, 17 czerwca 2016

Opowieści biblijne

Nasza Księgarnia, Warszawa 2016 (wznowienie).

Inspiracje

Biblię we fragmentach dzieci poznawać mogą w kościele i na lekcjach religii – nie zmienia to faktu, że część motywów wyda im się niezrozumiała lub dziwna w zestawieniu z dzisiejszą obyczajowością. Bez względu na wiarę, znajomość elementów Pisma Świętego wydaje się w naszej kulturze niezbędna – choćby do odczytywania intertekstualiów w literaturze, malarstwie czy w języku (frazeologizmy). Rozmaite przypowieści, sytuacje lub charaktery z Biblii służą do opisywania współczesnych wydarzeń. Bez znajomości tego kodu kulturowego trudno będzie dzieciom osiągnąć porozumienie w dorosłym życiu. Nasza Księgarnia wznawia teraz tom „Opowieści biblijne” – zestaw historii ze Starego i Nowego Testamentu opowiedzianych na nowo przez autorów bajek. Motywy biblijne zamieniane na opowiadania mogą być łatwiej przyswajalne przez maluchy, autorzy starają się bowiem nie tylko o uwspółcześnienie i „unormalnienie” języka, ale i o dodatkowe wyjaśnianie niepokojących kwestii. Sięgają do znanych dzieciom sytuacji, żeby wytłumaczyć gesty postaci z Biblii, tłumaczą emocje i przeżycia. Czasami opatrują historie dodatkowymi komentarzami, wprowadzają narratorów obecnych przy wydarzeniach i wzbogacają relacje o skojarzenia z dziecięcym światem. Nie unikają kwestii trudnych, ale na przykład po wypędzeniu z Raju Adam i Ewa co jakiś czas spotykają się z Bogiem i rozmawiają, a scena śmierci Jezusa zapośredniczona jest przez lalkowy teatr – strugi krwi z czerwonej włóczki lepiej pasują do wrażliwości najmłodszych (a i do tradycji inscenizacyjnych).

Opowieści zostały ułożone w porządku chronologicznym, z podziałem na inspirowane Starym i Nowym Testamentem – w ten sposób dzieci łatwiej będą przyswajać historie i nie pogubią się w wątkach. Dodatkowo każde opowiadanie zostało wyposażone w odnośnik do Biblii, można więc łatwo odnaleźć źródło inspiracji i porównać z niekanoniczną wersją. W takim zestawie zaistniały też mity greckie – pozwala to edukować dzieci i dostosowywać narracje do ich wieku. Owszem, biblijne fragmenty są krótsze – ale opowiadania polskich pisarzy lepiej działają na wyobraźnię i bardziej przekonują, a chodzi przecież także o mnemotechnikę. Dzięki tomowi „Opowieści biblijne” najmłodsi nie będą mieli problemu ze zrozumieniem symboli i nawiązań przenikających do języka i utworów. Wieża Babel, cierpienia Hioba, syn marnotrawny – zyskają konkretne prezentacje. Maria Ewa Letki, Wojciech Widłak czy Joanna Papuzińska mają ogromne doświadczenie w tworzeniu dla najmłodszych – mogli więc podjąć się naprawdę niełatwego zadania. Przeniesienie historii biblijnych do opowiadań bez niepotrzebnych modyfikacji to spore wyzwanie, zwłaszcza że trzeba się też pozbyć myślenia językowymi kliszami. Wybrani do tego zbiorku autorzy poradzili sobie bez zarzutu – i nawet ci rodzice, którzy nie lubią trawestacji powszechnie znanych fragmentów biblijnych przyznają, że tomik został przygotowany bardzo starannie. Może się przydać jako wsparcie, kiedy dzieci zaczną zadawać pytania o zasłyszane w kościele treści – lub jako element edukacji. Co ciekawe, konieczność prezentowania biblijnych historii dostrzegło wydawnictwo, które nie specjalizowało się do niedawna w literaturze katolickiej. To może być cenny sygnał dla rodziców sceptycznie nastawionych do religii – nie ulega wątpliwości, że w europejskiej kulturze Biblię po prostu trzeba znać. „Opowieści biblijne” to nie tylko lektura – pięknie przez Annę Gensler ilustrowana – ale i sposób na zainteresowanie najmłodszych kulturą i wyszukiwanie kolejnych dzieł inspirowanych Biblią. Tom może stać się pomocą dla katechetów czy komunijnym prezentem, ale daje się też czytać w oderwaniu od kontekstów.

czwartek, 16 czerwca 2016

Tomasz Samojlik:Żubr Pompik. Zapach wiosny

Media Rodzina, Poznań 2016.

Przyroda

Żubr Pompik z rodzicami i młodszą siostrzyczką mieszka sobie w puszczy. To bohater niespecjalnie silny – ale dzięki Polince może poczuć się obrońcą. Codziennie sprawdza jakiś aspekt życia w puszczy. Przekonuje się, że niektóre stworzenia potrafią świetnie się maskować, zostaje uszczypnięty w ogon przez raka, pomaga wiewiórce w budowaniu gniazda, szuka zapachu wiosny, obserwuje dzięcioła, ucieka przed małymi meszkami, podziwia pracę bobrów i pająka. Małej Polince objaśnia rzeczywistość – oprowadza ją po najbliższym terenie i tłumaczy, co dzieje się z przyrodą. Tym samym Pompik zamienia się też w przewodnika dla małych odbiorców – pod pretekstem zabawy opowiada o naturze. W jego przygodach, chociaż niewymyślnych (bajkowych, ale opartych na realiach) znajduje się wiele wiadomości o życiu zwierząt. Pompik i Polinka to bohaterowie, którzy nie usiedzą spokojnie, każdy dzień przynosi im okazję do nowych wybryków. Tomasz Samojlik opowiastki składa z wydarzeń prawdopodobnych dla małych żubrów, a do tego wplata kreskówkowe tony (w czasach choćby „Bolka i Lolka” poszczególne opowiadania mogłyby być podstawami do kolejnych odcinków dobranocek). Żubr Pompik od razu budzi sympatię – do siebie i do swojej rodziny, ale też do zwierząt w puszczy. Nawet pająki nie mogą być obrzydliwe, jeśli udaje im się zbudować piękne pajęczyny (ozdabiane rosą wyglądają jak prawdziwe dzieła sztuki). Pompik to żubrze dziecko, łatwo więc porozumie się z małymi odbiorcami książeczki.

Skoro autor wybiera naturalność, zrozumiała jest i konstrukcja tomiku. Samojlik sięga do rytmu przyrody. „Zapach wiosny” zaczyna się, gdy przyroda budzi się do życia – a kończy przed nadejściem zimy. Taka chronologia pasuje do tematyki, chociaż opowiadania są samodzielne, można je czytać pojedynczo i w dowolnej kolejności. Samojlik dba o to, by obok rozrywki – nader ważnej w historyjkach – znalazło się miejsce również na edukowanie dzieci. O życiu puszczy najlepiej opowie zwierzę, które w niej mieszka (i które jest jej symbolem) – żubr. Pompik staje się w ten sposób autorytetem mimo młodego wieku i niewielkiej jeszcze wiedzy, a w przekazywane przez niego fakty łatwiej uwierzyć. Autor nie chce męcząco pouczać: to, co żubry odkrywają podczas codziennych przygód, przenosi po prostu do ich oczywistych obserwacji. Nie ma tu wiedzy teoretycznej, nawet jeśli rodzice coś tłumaczą, Pompik i Polinka muszą przekonać się o tym na własnej skórze. To nauka przez doświadczanie – bardzo skuteczna.

Poza tym Tomasz Samojlik stawia na rozrywkę. Po pierwsze – w warstwie graficznej. Rysunki są kreskówkowe i kolorowe, a przy tym też naiwno-dziecięce. Bohaterowie z reguły się na nich uśmiechają lub angażują w wydarzenia, stanowią więc tym samym i zachętę do śledzenia tekstu. Po drugie – w opowiadaniach. Prawie każda historyjka kończy się tu albo zbiorowym wybuchem śmiechu żubrzej rodziny, albo przygotowaniem do eksplozji radości (kiedy wszyscy rzucają się na tatę, żeby go połaskotać), albo po prostu czytelną dla dzieci humorystyczną puentą. Samojlik przekonuje w ten sposób, że jest to świat przyjazny i gościnny, wszyscy dobrze się w nim czują. Tak „Zapach wiosny” działa odprężająco, jako dobra rozrywka dla maluchów. Autor nie zajmuje się tematami trudnymi, jedyny sygnał problemu to osłabienie Pompika, który nie może bawić się z innymi żubrami – pada tylko raz i nie znajduje rozwinięcia, bo Pompik zyskuje towarzystwo siostry. Samojlik chce, żeby jego tomik kojarzył się dzieciom przyjemnie – i żeby był atrakcyjny ze względu na zwierzęce ciekawostki.

Kolorowy tomik w starym stylu – tak najkrócej można scharakteryzować „Zapach wiosny” i zestaw doświadczeń żubra Pompika. Dzieci polubią serię za niewymuszoną lekkość i oprowadzanie po zwierzętach puszczy. Przy okazji autor wpisuje się w kiełkującą na rodzimym rynku modę na odkrywanie tajemnic polskich lasów. Nikt lepiej niż żubr Pompik nie zaprezentuje szeregu ciekawych odkryć i zjawisk – dla dzieci będzie to niezapomniane spotkanie z przyrodą.

środa, 15 czerwca 2016

Michał Leśniak: Będzie dobrze

PWN, Warszawa 2016.

Zza krat

„Będzie dobrze” to wcale nie zapowiedź zbliżających się sukcesów ani optymistyczna postawa. Dla Michała Leśniaka to hasło-ostrzeżenie, niemal przekleństwo i dowód na złośliwość losu. Ile razy usłyszy od kogoś, że będzie dobrze, tyle razy wszystko zaczyna się walić. Oczywiście sporo w tym winy samego autora, ale błędne decyzje dostrzega on dopiero z perspektywy czasu i z więziennej celi. Dopiero teraz jest zdolny do refleksji nad sobą i do samokrytyki – chociaż i tak w swojej książce-spowiedzi przedstawia człowieka, którym był tak, by dało się go polubić (albo przynajmniej mu współczuć). Michał Leśniak od początku chce przyjemnego i luksusowego życia. Nie dla niego nauka – szkołę rzuca, kiedy nie dostaje promocji do następnej klasy – teraz znajduje inny sposób na siebie. Uczy się, jak inwestować pieniądze – i jak dzięki bogactwu podrywać dziewczyny, które do tej pory go ignorowały. Sprawdza swoje umiejętności w klubach strzeleckich, szuka coraz lepszych samochodów… I co pewien czas dzieje się coś, co przekreśla jego nadzieje i szanse na szczęśliwe życie. A to niezrozumiała postawa teściów, a to źle ulokowane oszczędności… A Leśniak popełnia błędy, które pchają go na dno. Dowiaduje się, jak to jest być bezdomnym i głodnym, podpaść niewłaściwym osobom. Dowiaduje się też, jak niewielka linia oddziela luksus od całkowitego upadku. W końcu dochodzi do wydarzeń, które sprawiły, że odbywa karę więzienia i zza krat zwierza się światu w różnych formach literackich.

:Leśniak w więzieniu zaczął pisać artykuły do religijnych magazynów oraz sztuki teatralne – część tych utworów w książce przytacza. „Będzie dobrze” to rodzaj specyficznej autobiografii, próby przedstawienia siebie i swoich racji innym. Autor przede wszystkim rozlicza się z relacji z rodzicami i założoną rodziną, za swoje niepowodzenia obwinia siebie – ale nie zamierza uprawiać samobiczowania, wypada w tym obrazku dość korzystnie, często bardziej jako ofiara niż winny porażek. Jeśli musi uporać się z wypowiedzianymi przez bliskich zarzutami, czasem dopiero z reakcji na nie widać, do jakich rzeczy się nie przyznał. „Będzie dobrze” na obiektywizm wobec autora nie pozwoli, ale też nie tego po tej książce się oczekuje. Michał Leśniak zajmuje się własną przeszłością, jakby pisał zwykły pamiętnik: nie przesyca tomu ani tonami przesadnie religijnymi (ten aspekt pojawia się dopiero w zamknięciu książki i na tyle krótko, by nie zniechęcić), ani męczeńskimi (na długo zapomina, że jest w więzieniu i pisze książkę za pomocą długopisu i pliku kartek). Od strony faktów ważne mogą stać się scenki z bezdomności i biedy, ale też opisy kombinowania w różnych sytuacjach – jako ciekawe przykłady ciemnej strony zaradności. Autor zamieniający się w bohatera tomu potrafi wyjść cało z różnych opresji – dzięki refleksowi i inteligencji. Jednocześnie – mimo rozwijania tych cech – wpada w naiwne pułapki doświadczonych przestępców.

Chociaż tom ma dość słabą korektę (o braku korektora pisze Leśniak w przedmowie), wynagradza to w pewnym stopniu styl pisania. Autor nastawia się na szczegółowe opisy, dzięki czemu czytelnicy dość dobrze będą się orientować w jego rzeczywistości i spostrzegawczości, ceni sobie malowniczość tekstu – ale nie kwiecistość. Mimo licznych detali pozostaje konkretny i skupiony na celu, nie boi się uczuć, ale też nie popada w sentymenty. Pisze bardzo obrazowo, a przez poruszane tematy zabiera odbiorców do sfer, w których nieczęsto mieliby okazję być. Niby przegaduje każdy fragment swojej drogi, a jednak utrzymuje uwagę czytelników bez trudu. „Będzie dobrze” to książka, która skrajne emocje wzbudzać może ze względu na kontrowersyjne tematy i postawy autora (także te w literackich kreacjach), ale nie ze względu na sposób przedstawiania świata. Formalnie Michał Leśniak zapewnia prozę przemyślaną i wolną od uproszczeń. Co ciekawe, mniejsze wrażenie robią wplatane tu artykuły prasowe i prace autora.

wtorek, 14 czerwca 2016

Anita Głowińska: Kicia Kocia w lesie. Zwierzęta polskich lasów

Media Rodzina, Poznań 2016.

W puszczy

Kiedy Kicia Kocia podróżowała po Afryce, spotkała tam wiele egzotycznych zwierząt, które opowiadały jej o sobie lub zapraszały do wspólnej zabawy. Teraz Anita Głowińska wysyła swoją bohaterkę do puszczy, żeby zaprzyjaźniła się z mieszkańcami polskich lasów i przyzwyczaiła do ich obecności, a także aby zebrała wiadomości i ciekawostki o tutejszych zwierzętach – równie interesujących (a w skali bajki równie miłych) jak te afrykańskie. „Kicia Kocia w lesie” to drugi „duży” tomik będący uzupełnieniem serii dziecięcych czytanek, a zawierający szereg rysunkowych ćwiczeń. Dzieci spędzają tu czas z wesołą bohaterką i jej nowymi znajomymi, uczą się rysować, kolorują, a także dowiadują się czegoś na temat zwierząt. Cykl Rysuj z Kicią Kocią bardzo dobrze wpisuje się w rynkowe trendy. Po pierwsze Anita Głowińska przygotowuje najmłodszych do pisania – po to między innymi wzorki na zwierzętach i szlaczki do uzupełniania. Po drugie – proponuje maluchom kolorowanki. Bajki o Kici Koci zawsze urzekają graficzną prostotą – teraz dzieci mogą same dodawać do nich kolory i uczyć się rysować proste kształty, naiwne, ale i urocze. Po trzecie mimo wszystko Anita Głowińska nie rezygnuje z opowiadania o przygodach małej bohaterki i imponowania ilustracjami. Kiedy zamienia się w narratorkę, która przekaże zaraz informacje o kolejnym doświadczeniu Kici Koci, zapełnia całą stronę olbrzymim rysunkiem z intensywnymi kolorami. Może to być podpowiedź dla maluchów, jak uzupełniać sąsiednią, czarno-białą stronę z już poznanymi zwierzętami – albo po prostu zachęta do czytania i przeżywania spotkań. Na dole tych kolorowych stron Głowińska podaje kilka ciekawostek na temat wybranego zwierzęcia: pisze o tym, że łosie potrafią nurkować, żurawie tańczą a zdenerwowane jeże warczą. Te informacje (spoza publikacji popularnonaukowych) sprawiają, że tomik wydaje się jeszcze bardziej atrakcyjny. Mało tego: bobry, dziki, sarny, żubry, kruki, rysie, listy czy wiewiórki stają się równie zajmujące jak poprzednio lwy, żyrafy czy hipopotamy. „Kicia Kocia w lesie” zaprasza i do spacerów poza miastem. Przedstawia najmłodszym lokalną faunę – w sposób, który nie wyklucza dalszych poszukiwań danych. Zresztą dzięki Kici Koci dzieci nie pomylą lisa z wiewiórką, nazwą też członków rodziny dzików. Głowińska wykorzystuje modę na kolorowanki (i na ćwiczeniowe podserie do popularnych cykli), żeby zapewnić dzieciom mądrą i przydatną rozrywkę – praca nad tą książeczką pomoże w przygotowaniu do szkolnych zadań, rozbudzi też w dzieciach ciekawość.

Kicia Kocia jest przewodniczką bajkową – chodzi po puszczy, rozmawia z napotkanymi zwierzętami, nie grozi jej przy tym żadne niebezpieczeństwo. Przez życzliwych rozmówców zapraszana jest do różnych działań – mogłaby na przykład wytarzać się w błocie z warchlakami, ale grzecznie odmawia. Głowińska przez warstwę bajkowości pozwala wzbudzać sympatię do kolejnych gatunków zwierząt – ale i na tej wyprawie nie szczędzi ostrzeżeń. Kicia Kocia dowiaduje się, że nie powinna zbyt blisko podchodzić do lochy z młodymi czy że jeż może pokłuć. Chodzi tu jednak o swoistą „reklamę” zwierząt z polskich lasów, o uświadomienie kilkulatkom ich zwyczajów i gatunków. „Kicia Kocia w lesie” to również tomik, który zachęca do wychodzenia z domu i poznawania najbliższego otoczenia. Anita Głowińska zapewnia maluchom zabawę i rodzaj zadania domowego – jak najlepszego poznania mieszkańców polskich lasów. Ta książeczka mieści w sobie to, co uwielbiane przez dzieci w przygodach Kici Koci, zestaw dodatkowych ciekawostek i wielkoformatowe obrazki do uzupełniania, kolorowania i zabawy. Kto chce rysować jak autorka Kici Koci, może spróbować swoich sił w nowym otoczeniu – jeśli nie boi się dzikich zwierząt.